Gala Operowa – „Wspólnota opowiedziana muzyką”, Filharmonia Narodowa, Warszawa

   W związku z przejęciem przewodnictwa w Grupie Wyszehradzkiej przez Węgry, w w dniu 11.04.2018 r. w Filharmonii Narodowej w Warszawie odbyła się z tej okazji specjalna Gala Operowa, zatytułowana „Wspólnota opowiedziana muzyką”.

   Do obecności na tym koncercie zachęcał udział Orkiestry Węgierskiej Opery Państwowej pod dyrekcją Petera Valentoviča, wybrany repertuar oraz soliści. Wystąpiło czterech solistów, reprezentujących każdy kraj: Szilvia Vörös – mezzosopran, Pavel Černoch – tenor, Krzysztof Bączyk – bas i największa gwiazda tej gali, światowej sławy sopran Edita Gruberová. Jestem pewien, że to właśnie pani Gruberová przyciągnęła do filharmonii nawet tych, którzy „na młodych” pewnie by nie przyszli. Mnie też skusiła, miałem bowiem nadzieję, że pierwszy raz będę miał możliwość usłyszeć na żywo którąś z licznych koloraturowych arii, które słowacka śpiewaczka ma od lat w swoim repertuarze.

   Po krótkim wprowadzeniu, węgierska orkiestra zaczęła od porywającego wykonania Poloneza z „Rusałki” Antonína Dvořáka. Chociaż czeski kompozytor stworzył kilka oper, to właśnie „Rusałka” stała się tą jedyną, najbardziej znaną jego operą, która dzięki całkiem sporej ilości rejestracji, jest dostępna i chętnie słuchana przez melomanów na całym świecie. Ja też mam swój ulubiony winyl Supraphonu z 1985 roku, nagrany przez Czeską Orckiestrę Symfoniczną pod batutą Václava Neumanna i z udziałem Gabrieli Beňačkowej i Wiesława Ochmana.

   Po instrumentalnym wstępie dalej pozostaliśmy przy czeskiej muzyce. Tym razem mieliśmy okazję wysłuchać pięknej, jakże słowiańskiej, wiosennej, pastoralnej arii Barczy „Ach, nedýchám… Hlásej, ptáčku” z II aktu opery „Pocałunek” Bedřicha Smetany w pięknym, niezwykle uczuciowym wykonaniu Edity Gruberowej. Nie znałem tej arii, dlatego było to dla mnie wielkie, niezwykle przyjemne odkrycie. Kiedy na scenę wszedł młody czeski tenor Pavel Černoch można było liczyć się z tym, że zabrzmi jakaś aria z największego dzieła operowego Smetany, czyli „Sprzedanej narzeczonej”. I rzeczywiście artysta wykonał arię Jenika z II aktu tej opery – „Jak mozná verit”. Śpiewak z głosem zdecydowanie stworzonym do śpiewania raczej ról lirycznych, niż odtwarzania bohaterów dramatycznych i to najlepiej (przynajmniej na razie) w słowiańskich operach dobrze wykonał tę arię, aczkolwiek trochę brakowało mi niezbędnego w tej roli dramatyzmu.

   Później usłyszeliśmy dwie kompozycje polskiego kompozytora. Wybrano oczywiście Moniuszkę, bo najbardziej wyrazisty, najbardziej z Polską się kojarzący. Równie młody, co czeski artysta polski bas Krzysztof Bączyk ma wszelkie predyspozycje (tak głosowe, jak i fizyczne) do tego, by zagościć na światowych scenach w „basowych rolach”. Nieśmiertelna aria Skołuby „Ten zegar stary” z III aktu opery „Straszny dwór” jak zawsze poruszyła wszystkich zgromadzonych, bo co tu kryć, jest po prostu wyjątkowa. Zabrzmiała dobrze, aczkolwiek i tu trochę więcej dramatyzmu by się jednak przydało. Ale to była pierwsza śpiewana przez pana Bączyka aria, zatem być może celowo postanowił wykonać ją trochę spokojniej. Niezwykła, lekko „przerażająca” atmosfera wywołana przez „Skołubę” została rozerwana wraz z pierwszymi soczystymi taktami „Mazura” z moniuszkowskiej „Halki”. Nie da się przejść wobec obydwu mazurów (z „Halki” i „Strasznego dworu” – przyznaję, zawsze je mylę!) obojętnie, bo są niezwykle mocne, żywiołowe. Podrywają z siedzeń nawet tych, którzy za tańcem nie przepadają.

   Zgoła inny nastrój wywołała pierwsza aria wykonana tego dnia przez węgierską śpiewaczkę, Szilvię Vörös, solistkę Węgierskiej Opery Państwowej, obdarzoną pięknym, czystym, poruszającym głosem. W jej wykonaniu usłyszeliśmy pieśń Örzse „Szegény vagyok” z IV aktu opery „János Háry” Zoltána Kodálya. I to znów było coś nowego, coś oryginalnego, coś, czego nie miałem jeszcze okazji słyszeć. Poza tym coś innego, bo trudniejszego muzycznie. A do tego bardzo pięknie wykonanego.

   Później na scenie ponownie pojawiła się pani Edita Gruberová, by wykonać bardzo miłe dla każdego ucha recytatyw i arię Elektry „O smania! O furie!… D’Oreste, d’Ajace” z III aktu opery „Idomeneusz, król Krety” Wolfganga Amadeusza Mozarta. W ten sposób śpiewaczka przypomniała, że mozartowskie role też przez lata nie były jej obce. A piękna koloratura (w tym wypadku jeszcze nie aż tak wyraźna) to wciąż jej znak fimowy. Na zakończenie pierwszej części gali na scenie ponownie stanął Krzysztof Bączyk, by z dużo większym aktorskim zaangażowaniem wykonać słynną arię Don Basilia „La calunnia” z I aktu „Cyrulika sewilskiego” Gioachino Rossiniego. Słyszałem bardzo wiele interpretacji tej arii, bo nie ukrywam, że „Cyrulik” jest wciąż jedną z moich ulubionych oper, i ta też była inna, zagrana bardziej aktorsko niż wokalnie. Ale ona jest tak cudowna, że i ta interpretacja mi się podobała.

   W trakcie krótkiej przerwy mieliśmy okazję zobaczyć pokaz kolekcji ubrań Kati Zoób, zatytułowanej „Baśń w stroju ludowym”. Młode węgierskie modelki zaprezentowały głównie sukienki (aczkolwiek nie tylko), które powstały z inspiracji strojami ludowymi. Myślę, że spora część tej kolekcji może trafić do sprzedaży…

   Drugą część koncertu rozpoczął taniec słowackiego kompozytora Alexandra Moyzesa „Przy muzyce po pracy”, pochodzący z „Tańców z Pohronia” op. 43. Miałem już okazję słyszeć te tańce, pochodzące ze zbioru powstałego w 1950 roku i bardzo mi się podobały. Nie inaczej było i tym razem. Był to utwór bardzo energetyczny, jeszcze klasyczny w formie, ale już z wieloma elementami współczesnej muzyki. Piękne połączenie starego z nowym, tradycji z nowoczesnością. Znakomite otwarcie tej części koncertu.

   Po dość ostrym otwarciu, wraz z pierwszymi dźwiękami orkiestry ponownie oddaliśmy się melancholii. A wszystko to za sprawą kolejnej arii z „Rusałki” Antonína Dvořáka „Vidino divna přesladká”. Wspomniałem wcześniej, że mnie głos Pavla Černocha zdecydowanie bardziej pasuje do lirycznych utworów (najlepiej ze słowiańskich oper) i to się sprawdziło w tym wypadku, a potwierdziło przy kolejnej arii. Zanim jednak czeski śpiewa uraczył nas kolejną arią, pełnię swoich możliwości ukazał bas Krzysztof Bączyk. Jego wykonanie cavatiny Aleko „Wjes tabor spit” z opery „Aleko” Siergieja Rachmaninowa było przepiękne, wręcz uduchowione, docierało najgłębiej, jak się da. Piękna kompozycja, piękny głos, piękna, poruszająca interpretacja.  Artysta zebrał zasłużone, długie brawa. Chętnie wysłuchałbym całej tej opery z jego udziałem.

   Ale na tym wzruszeń i radości nie koniec. Zakochałem się bezgranicznie w „Rycerskości wieśniaczej” Pietro Mascagniego od pierwszego spotkania z tą operą. Jej pozorna prostota, niezwykła melodyjność zauroczyły mnie przepotężnie. Słucham jej często, żeby się dobrze nastroić (chociaż to przecież opera tragiczna), kiedy potrzebuję odpoczynku od codziennego zgiełku. Nie wiem, kto układał ten program, ale zdecydowanie zrobił go „pode mnie”. Nie jestem w stanie obojętnie przejść obok żadnej arii z tej opery, dlatego i tym razem ze wzruszeniem wysłuchałem interpretacji arii Santuzzy „Voi lo sapete” w pięknym wykonaniu Szilvi Vörös. Nie zdążyłem „wydostać się” z melancholii wywołanej muzyką Mascagniego, a już ze sceny popłynęły jakże przejmujące dźwięki, które wyszły spod palców Czajkowskiego. „Eugeniusz Oniegin” to opera przepiękna, liryczna i dramatyczna, za każdym razem wywołująca niezwykłe emocje. I tym razem Pavel Černoch dał mi właśnie to, co od niego mogłem i chciałem dostać. Piękno i liryzm jego wykonania arii Leńskiego „Kuda, kuda wy udalilis” z II aktu tej opery dla wielu słuchaczy mogła być zbyt „rozmiękła i patetyczna”, ale ja takiej jej właśnie chciałem, takiej jej potrzebowałem. „Płaczliwą” fazę koncertu przerwała pani Gruberová śpiewając arię  Lauretty „O mio babbino caro” z komediowej opery Giacomo Pucciniego „Gianni Schicchi”.

   Wokaliści zyskali szansę na odpoczynek, a orkiestra zaprezentowała kolejny nieznany mi utwór, który tak we mnie, jak i wśród licznych zgromadzonych wywołał zapewne spore poruszenie. Albowiem po lirycznych ariach, które wprowadziły nas w lekko wyciszony nastrój, zabrzmiał nagle potężnie instrumentalny „Palotás” z III aktu opery „László Hunyadi” Ferenca Erkela. Nie znam tej opery, ale jeśli tak brzmi i w taki sugestywny sposób prezentuje postać i krótkie życie syna słynnego wielkiego Jana Hunyadiego, to bardzo chętnie bym się z nią zapoznał.

   Po kompozycji mi nieznanej przyszła kompozycja znana bardzo dobrze. Zapewne nie tylko mi, bowiem Szilvia Vörös (z udziałem Pavel Černoch) zaśpiewała słynną seguidillię „Près des remparts de Séville” z „Carmen” Georgesa Bizeta. To muzyka do podobania się wszystkim (ciężko zrozumieć, jak mogła się ta opera nie podobać!), zatem i tym razem się podobała.

   Koniec koncertu należał już do pani Gruberowej. Do samego końca liczyłem na to, że usłyszę coś z klasyki bel canta i na zakończenie dostaliśmy arię Aminy „Ah, non credea mirati… Ah, non giunge” z „Lunatyczki” Vincenzo Belliniego. I to było właśnie dokładnie to, na co prawdopodobnie czekała znaczna część sali. Artystka pokazała, że w takim repertuarze wciąż jest niezawodna. Wykonała tę arię z niezwykłym mistrzostwem, „bawiąc się” tempem, szermując dynamiką, udowodniła też, że wysokie rejestry wciąż nie stanowią dla jej głosu poważnej bariery. Wykonanie tej arii wzbudziło taki aplauz publiczności, że artystka wykonała na (chyba) nieplanowany bis słynną arię Adeli „Ja się śmieję ha ha ha” z operetki „Zemsta nietoperza” Johanna Straussa.

   Z uśmiechem na ustach udaliśmy na lampkę wina, po czym w radosnych nastrojach pojechaliśmy do domu. Bardzo udany był to wieczór.

Ray