Steve Rothery Band w Progresji

   Marillion to jeden z zespołów mojej młodości, to zespół, który nie był tylko zespołem, był nosicielem magii, tajemnicy, nosicielem dźwięków, które w siermiężną szarą rzeczywistość wnosiły kolor, które pobudzały wrażliwość, pobudzały wyobraźnię. Tej muzyki się nie słucha, ją się chłonie. Tak było przed laty, tak jest i teraz. Kiedy mam potrzebę zanurzenia się w przeszłość, kiedy potrzebuję pofantazjować, zrelaksować się, włączam Marillion. Zawsze działa.

   Chociaż uwielbiam ten zespół od lat, to jednak nigdy nie byłem na jego koncercie. W młodości (jak mam to w zwyczaju) zawsze twierdziłem, że jeszcze zdążę, że może pójdę następnym razem. A potem już było za późno. Grupa podzieliła się. Owszem, przyjeżdżał Fish, przyjeżdżał Marillion, ale to już były dwa inne zespoły, chociaż przecież wciąż grały “moją” muzykę.

   Kiedy jednak dostałem szansę zobaczenia nowej grupy gitarzysty Marillion Steve’a Rothery’ego, postanowiłem wreszcie odrobić błędy młodości. Zobaczyć, jak muzyk prezentuje się na żywo, jak w koncertowej sali zabrzmi, wykonywana przez jego grupę muzyka. Na pewno bodźcem, który zaważył o mojej obecności w Progresji była też informacja, że zespół ma zagrać “Misplaced Childhood”, przecudny muzyczny poemat, który na zawsze pozostanie moją ulubiona płytą zespołu. Zresztą, nie tylko moją, o czym świadczyła ilość zgromadzonych w klubie i żywiołowo reagujących fanów.

   Ale najpierw Mr. Rothery zabrał nas na wycieczkę w świat powstały z jego wyobraźni, talentu, umiejętności. Albowiem grupa zagrała pięć utworów z debiutanckiego albumu “The Ghost Of Pripyat”. Ponieważ są to utwory instrumentalne, o niezwykle bogatej fakturze, o niezwykłym kolorycie, wszystko co można było (i należało) zrobić, to poddać się tej muzyce, odpłynąć z nią. Bo Steve, wraz z kolegami, maluje nią zachwycające obrazy, krajobrazy. Ponieważ było miejsce na kanapie w przedsionku głównej sali Progresji, postanowiłem się na niej wygodnie usadowić, zamknąć oczy i… ruszyć w niesamowitą podróż, wyznaczaną przez muzykę Rothery’ego. A była tam i ostra jazda samochodem, i wspinaczka w góry, lekkie kołysanie się na statku i lot samolotem. Była prześliczna pogoda z ostrym, palącym słońcem, ale i deszcz wiosenny, wreszcie solidna burza. To były oczywiście moje skojarzenia. Zapewne każdy miał swoje. Jedno jest pewne, muzyka bardzo pobudzała wyobraźnię.

   Po skończeniu pierwszej części koncertu, zespół udał się na krótko do garderoby. Rozpoczęły się spacery, ustawiły kolejki po napoje, wszczęto mniej lub bardziej głośne dyskusje, ale dało się wyczuć, że wszyscy czekają… I nagle z głośników popłynęły jakże znane, charakterystyczne, pierwsze dźwięki z „Misplaced Childhood”. Stojącemu obok mnie człowiekowi wyrwało się z głębi jego jestestwa potężne „O kur…!”. Jakże stosowne w tym momencie. Bo to magiczne dźwięki. Wyjątkowe, jedyne i niepowtarzalne. I tak dobrze się kojarzące.

   Zespół, wsparty wokalistą Martinem Jakubskim, zgodnie z zapowiedzią, zagrał ten wyjątkowy utwór w całości, bez przerwy (o przerwie, „której nie było”, nie wspominam… Kto był, wie o czym mówię). Magia tej muzyki zawładnęła nami bez reszty. Charakterystyczny dźwięk gitary Steve’a wywoływał dreszcze i wzruszenie. Bardzo dobrze wypadł wokalista, który gra w cover bandzie Marillion, ma zatem ten repertuar opanowany. Martin ma głos zbliżony barwą do głosu Fisha. Momentami próbował naśladować też jego manierę, ale nie przekroczył granicy kiczu, patosu czy parodii, brzmiał podobnie, ale był sobą. Dało się zatem wyczuć różnice interpretacyjne w kilku miejscach (to samo dotyczyło zresztą muzyki), ale to też wpisuje się w cechy każdego koncertu. Wszak na żywo zawsze pojawiają się większe lub mniejsze zmiany. Najważniejsze, że zagrali całość, że ta wyjątkowa muzyka znów mogła zabrzmieć na żywo, że mogła napełnić nasze dusze przeogromną radością.

   Sprawiający zazwyczaj wrażenie wycofanego, wręcz schowanego na scenie, Steve Rothery okazał się niezwykle radosnym, dowcipnym, ciepłym człowiekiem. Już od wejścia na scenę wypełnił ją nie tylko pięknymi dźwiękami, ale swoją osobowością. Nawiązał szybki, bezpośredni kontakt z publicznością. To też było niezwykle ważne, bo dzięki temu staliśmy się nagle jedną wspólnotą ludzi (tak muzycy, jak i fani), którzy zgromadzili się w tym miejscu, by wspólnie radować się fantastyczną muzyką.

   Zachęcony przez publiczność, Steve z kolegami zagrał jeszcze kilka utworów Marillion (w tym jeden z okresu z Hogartem), ale ja byłem pod tak silnym wrażeniem tego, co usłyszałem przed chwilą, że nie byłem już w stanie zachwycać się dodatkowymi utworami. Otrzymałem to, na co czekałem tak wiele lat. I chociaż z oryginalnego składu Marillion, na scenie był tylko jeden człowiek, to czułem się tak, jak by byli wszyscy, to czułem się tak, jak bym przeniósł się w czasie do lat osiemdziesiątych, jak bym przeniósł się do lat młodzieńczych. I było to niezwykle miłe doświadczenie. Dzięki Steve za ten koncert, dzięki Progresjo za zaproszenie!

Ray

Setlista:
1. Morpheus
2. Kendris
3. Old Man Of The Sea
4. White Pass
5. Summer’s End
6. Misplaces Childhood (całość)
bisy (prawdopodobnie):
Fugazi, Slainthe Mhath, Incubus, Sugar Mice, Afraid Of Sunlight

Recenzja ukazała się pierwotnie na stronie Agencji Metal Mundus w 2016 roku.