Granice świętego Jana – koniec lata w Nysie (i nie tylko) – część 1

   Podobnie jak w poprzednim roku, ten wyjazd wyszedł nagle. Zupełnie niespodziewanie. Propozycja pojawiła się zaledwie na dwa dni przed wymyślonym przez Roba wyjazdem. Nie jestem wielkim fanem takich niespodzianek, bo lubię się do każdej „wyprawy” chociaż w minimalnym stopniu przygotować, z drugiej zaś strony, im mniej mam czasu na zastanawianie się, na obmyślanie odpowiednich strojów, pakowanie tysięcy zbędnych rzeczy, w sumie wychodzi mi na lepsze. Mniej nerwów, mniej rozważania, to i reise fieber też mniej mnie atakuje.

   Od bodajże pięciu już lat, mój szanowny kolega wyciąga mnie z domu, by zmusić mój przyklejony do fotela organizm do wyjątkowego wysiłku fizycznego, oferując w zamian taką ilość atrakcyjnych miejsc, że czekam na ten wysiłek wręcz z utęsknieniem. Bo zwiedzanie z Robem, to „nie są pączki u cioci”, jak zwykł mawiać mój szanowny znajomy Luis. Nie, to jest prawdziwa walka z czasem. Z płynącymi z zawrotną prędkością minutami i z ładującymi się w nogi godzinami. Czasu mamy mało, a zobaczyć chcemy dużo, chcemy wykorzystać najdrobniejszą chwilę, by jeszcze na coś spojrzeć, by jeszcze czegoś dotknąć, by pojawić się w kolejnym miejscu. Można oczywiście uznać nas za „wariatów” i tę opinię przyjmiemy z godnością, bo wszak trudno się z nią nie zgodzić. Bo przecież trzeba być wariatem, by w ciągu prawie czterech dni zwiedzić blisko dwadzieścia miast. Ale jest w tym wariactwie jakaś metoda, a już na pewno można z niego czerpać masę przyjemności. Docieramy do wielu miejsc, ale bynajmniej nasza obecność nie kończy się na zjedzeniu lodów w centrum danego miasta. W każdym miejscu staramy się zobaczyć to, co naszym zdaniem, zdaniem przewodników lub mieszkańców warte jest zobaczenia. Przy jednych zabytkach stajemy dłużej, przy innych krócej. Jedne kontemplujemy, na inne tylko zerkamy. Ale żadnego nie pomijamy, nawet wtedy, kiedy nie do końca „spełniają nasze wyobrażenia”…

   Zaczęło się na wariata. W niedzielę telefon – „jedziesz w opolskie? Jeśli tak, to wyjazd w środę.” Jak mógłbym nie chcieć jechać? Przecież to tereny, które bardzo dobrze mi się kojarzą. To właśnie tam, w część województwa opolskiego i w Kotlinę Kłodzką pojechałem na jedną z pierwszych wycieczek w szkole średniej. To tam jeden z pierwszych razów wypiłem trochę za dużo napoju o zbyt dużej zawartości „procentów” (wiem, że nie powinienem się przyznawać, ale przecież to było tak dawno temu!), to tam jeden jedyny raz w życiu wyryłem pieniążkiem coś (chyba inicjały) na murze (dokładniej, na wieży zamkowej w Opolu. Teraz mi wstyd wielce!!!), a zrobiłem to z moim szkolnym, od bardzo wielu już lat świętej pamięci kolegą Heniem, to wreszcie z tamtego wyjazdu pozostało mi w głowie zdanie z krótkiej wymiany zdań między niekoniecznie świadomymi kolegami: „dobrze jest, jak jest. Anglia – Maroko 0:0”. Dzięki temu nieistotnemu z obecnej perspektywy zdaniu, mogłem dzisiaj ustalić dokładną datę, kiedy te słowa padły. To był 06. czerwca 1986 roku, Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w Meksyku, a obydwa zespoły były w grupie właśnie z Polską i – to już też sprawdziłem w necie – Portugalią. Wybieraliśmy się w drogę w celu poznawania architektury i historii, a to, co napisałem wyżej to też już przecież historia, bliższa mi, ze mną związana, nieistotna dla kraju, czy świata, ale ważna dla mnie.

   Zrobiło się trochę nostalgicznie, zatem pora wrócić do rzeczywistości. A ona zaczęła się w środę rano, gdy bladym wręcz świtem zerwałem się z „wozu” (czytaj: łóżka), by udać się do Łodzi na spotkanie z Robem. Widzewska stacja kolejowa już kilka razy była miejscem, skąd „ekipa z północy” zabierała mnie na wspólną podróż. Warszawa leży trochę nie po drodze. I może udałoby mi się namówić kolegów, by jednak po mnie do niej wpadli (dźwiganie bagażu nie należy do zbyt przyjemnych czynności), gdyby nie to, że jazda przez samą Warszawę zajmuje zazwyczaj bardzo dużo czasu, często wręcz tyle, ile pozostała podróż z niej do miejsca przeznaczenia. Szkoda, ale cóż zrobić. Ponieważ na ulicę Służbową przybyłem na godzinę przed przyjazdem Roba, więc postanowiłem się przejść pomiędzy wieżowcami stojącymi naprzeciwko dworca. Ot, poszedłem po prostu za ludźmi. Dzięki temu trafiłem na jakąś większą arterię i market, w którym mogłem się zaopatrzyć w niezbędna na podróż wiktuały, to znaczy wodę mineralną i drożdżówkę. Jak się zresztą okazało, to właśnie one (drożdżówki) plus niezawodne tosty i makaron z pesto stały się naszą powszednią strawą przez najbliższe dni. Może za zdrowe to nie jest, ale brzucho zapełnia znakomicie. A że ciężko to brzuszysko potem zrzucić to prawda, ale czegóż się nie robi, by zobaczyć kilka ciekawych miejsc!

   A miejsc ciekawych zobaczyliśmy bardzo wiele. Chociaż Rob spodziewał się, że pierwszy dzień stracimy na podróż i zobaczenie jednego miejsca, okazało się, że już tego dnia udało nam się zobaczyć całkiem sporo, co oczywiście wpłynęło na korektę jego dalszych planów. Ale o tym później. Na razie, oglądając kuszące nazwami (i widokami) miasta, jak Brzeg, czy Namysłów, udaliśmy się do małej wsi w opolskim województwie, a mianowicie Małujowic. Nie słyszałem wcześniej tej nazwy. I błąd był to wielki, i niedociągnięcie przeogromne. Ale od czego ma się wiedzących kolegów?! A kolega wiedział i mnie tam zawiózł i szok przeżyłem solidny. Zarówno z tego powodu, że nie znałem tego miejsca, a przecież powinienem, jak i – przede wszystkim – z tego, co tam zobaczyłem. A zobaczyłem cudo prawdziwe. Albowiem w całkiem solidnym, gotyckim kościele, z przyprawiającym o drżenie serca portalem, znajduje się coś, co już nie tylko drżenie wywołuje, ale wręcz o zawał przyprawić może. Bowiem na ścianach kościoła można zobaczyć ogromną ilość fresków. Namalowane na ścianach świątyni „komiksowe” obrazki to tak zwana Biblia Pauperum, ot, taki rysunkowy podręcznik do religii, skrócona wersja obydwu testamentów, skierowana dla prostego ludu. Kiedyś taki prosty lud może i coś z tego rozumiał, dzisiaj byłoby nam zapewne dużo trudniej zrozumieć przesłanie wszystkich tych malowideł. Ale też nie rozpatrujemy ich już jako księgi dla ubogich, a podchodzimy do nich jak do dzieła sztuki, jak do zachowanego w znakomitym stanie wycinka historii.

   Malowidła na ścianie kościoła w Małujowicach pochodzą z różnych czasów, najwcześniejsze aż z XIV wieku (sam kościół zbudowany został w 1250 roku, ale był przebudowywany). Przykryte tynkiem na początku XIX już latach 60. tego samego wieku częściowo odkryte (poddano je podobno specyficznie rozumianej renowacji, a mianowicie domalowywano brakujące fragmenty!). Na szczęście późniejsze prace restauratorskie uratowały to wyjątkowe dzieło do naszych czasów. Poza malowidłami na ścianach oczy cieszy wyjątkowy strop, powstały na początku XVI wieku, złożony aż z 600 desek. A każda z nich jest inaczej ozdobiona! Trudno od tych cudów oderwać oczy, trudno wyjść z kościoła. I pewnie, gdyby nas nie pogonił „pan z kluczami” (warto umówić się wcześniej telefonicznie), długo byśmy w nim stali.

To nie jedyne polichromie zachowane w kościołach tych okolic, dlatego wchodzą one w skład szlaku Polichromii Brzeskich. Można je – ale już w mniejszej ilości – zobaczyć w Brzegu, Strzelnikach, Pogorzeli i Krzyżowicach. Ponieważ jednak grafik mieliśmy napięty, postanowiliśmy zostawić pozostałe miejsca przy innej okazji, pozostawiając w oczach, głowie i sercu te wyjątkowe, pochodzące z „Polskiej Sykstyny”…

   Już całkiem na koniec muszę dodać, że małujowicki kościół leży też na szlaku św. Jakuba, o czym przypominają umieszczone na przykościelnym murze słynne muszle. Ten fakt nie dziwi, wszak kościół jest właśnie pod wezwaniem owego świętego.

   Kiedy z ociąganiem opuszczaliśmy kościół (warto też zwrócić uwagę na kamienną chrzcielnicę), okazało się, że i na zewnątrz też można się wręcz przykleić do tej budowli. Bowiem wejście do niej jest niezwykle okazałe. Portal swoją wielkością i zdobieniami aż wręcz nie pasuje do wielkości świątyni i jej umiejscowienia. Świadczy o tym, że miała wyjątkowo bogatego fundatora. Tympanon przedstawia koronację Matki Boskiej, nawiedzenie świętej Elżbiety oraz pokłon trzech króli. Obramowanie tworzą liczne roślinne elementy oraz przedstawienia panien głupich i mądrych. Cudo to wyjątkowe. Tylko stać i patrzeć, i podziwiać. Obok kościoła znajduje się prawdopodobnie krzyż pokutny, czyli kamienny krzyż, który zgodnie z ówczesnym prawem zabójca fundował, by przeciwdziałać odwetowi rodziny zamordowanego. Specyficzny sposób odpokutowania kary… Takich krzyży znaleźliśmy jeszcze później kilka. Podobno, rzeźbiono na nich przedmiot, którym zadano śmierć. Cóż, czas zrobił swoje i ciężko na tych kamiennych krzyżach cokolwiek dostrzec, bowiem czas zatarł kontury.

   Krzyże pokutne oraz gotyckie kościoły były celem naszej podróży. Ale trochę nieoczekiwanie swego rodzaju „maskotką” (dobrze, że już tego nie może usłyszeć) stała się postać cesarza Fryderyka Wielkiego. Nie trudno się było domyślić, że ta postać prędzej, czy później się „pokaże” w postaci określonych dzieł architektury, ale objawił się już w Małujowicach. W okolicach tej wsi odbyła się bowiem wielka bitwa, stoczona 10 kwietnia 1741 roku przez wojska Fryderyka II z Austriakami. To jedna z licznych, ale najsłynniejsza z wojen śląskich prowadzonych przez Fryca w celu przejęcia Śląska od Austriaków. Bitwa przeszła do historii głównie z tego powodu, że Prusacy pierwszy raz pokonali Austriaków (nie rozbili zupełnie, ale zmusili do odwrotu), że zrodziła się legenda o wyjątkowej bitności i możliwościach pruskich żołnierzy.

   Obok wejścia do kościoła znajduje się pomnik poległych żołnierzy, mieszkańców miejscowości. Takich pomników w tej części kraju jest bardzo wiele. Różną przybierają postać, ale najistotniejsze jest to, że oddają cześć pamięci poległych współmieszkańców. Większość pomników upamiętnia poległych podczas pierwszej wojny światowej. Niemieckojęzyczne nazwiska nikogo zapewne nie dziwią. Ten w Małujowicach jest dość oryginalny, bowiem pomalowany na niebiesko. Chyba pierwszy raz widziałem taką „ozdobę” takiego pomnika.

   Ponieważ – jak wspomniałem – poszło nam sprawniej, niż przypuszczaliśmy, udaliśmy się w dalszą drogę, wyznaczając sobie za cel Strzelin. Ale po drodze trafiliśmy jeszcze do Wiązowa. Zaintrygowała nas wystająca ponad inne budynki – jak się okazało – ratuszowa wieża, należało zatem podjechać i zobaczyć ją z bliska. Wiązów to miasto w województwie dolnośląskim, jego początki sięgają XII wieku, prawa miejskie zaś otrzymał w wieku XIII (nadanie księcia Henryka III Białego). W swojej historii znajdowało się w rękach śląskich Piastów, Czechów i Prusów.

   Na urokliwym rynku (niestety widać efekty zniszczeń wojennych) znajduje się ratusz (akurat remontowany), pochodzący z XIX wieku (aczkolwiek wieża pochodzi jeszcze z wieku XVI). Na ścianie ratusza umieszczono tablicę informującą, że „biskup wrocławski Jakub Salza udzielił miastu prawa do organizacji tygodniowego jarmarku zaczynającego się w dzień św. Bartłomieja, tj. 24 sierpnia”. Szkoda, że się trochę spóźniliśmy…

   Za rynkiem dostrzegliśmy wieżę kościoła, nie pozostało zatem nic innego, jak skierować w tamtym kierunku kroki. I warto było nie tylko dla samego kościoła, którego początki sięgają XII wieku, który jednak uległ licznym zmianom w późniejszych wiekach. Jednonawowy, taki bardziej „grzecznie” zbarokizowany, o delikatnym wystroju, bez zbędnego nadmiaru. Szkoda tylko, że mogliśmy obejrzeć wnętrze tylko przez kratę, bo – co jest niestety czymś całkowicie naturalnym dla naszych kościołów – i ten był zamknięty… Dobrze, że chociaż dało się wejść do przedsionka i zobaczyć wnętrze przez kratę, bo w wielu przypadkach nie ma i takiej możliwości.  O zamkniętych kościołach należałoby napisać cały elaborat, dlatego tutaj na tym poprzestanę. Przynajmniej na razie.

   Wewnątrz kościoła oczy przyciąga ciekawa, kamienna chrzcielnica z wyraźnymi żłobieniami, z kolei na zewnątrz ciekawe drzwi drewniane z lekko „orientalnymi” ozdobami.  Nie muszą wcale być stare, ale świetnie się komponują z bryłą kościoła.

   Obok kościoła znajduje się intrygujący, niestety zaniedbany budynek, który swoją  specyficzną przysadzistością, wręcz majestatycznością natychmiast przyciąga oczy. Można się domyślać, że dźwiga w sobie lata doświadczeń. Nasze domysły rozwiała zamieszczona na budynku tablica, która informuje, że mieściła się w nim „przykościelna szkoła, o której pierwsza wzmianka pochodzi z 1414 r.”. Warto byłoby zadbać o ten obiekt, bo wraz z kościołem, kilkoma budynkami (zwłaszcza tym, w którym mieści się dom opiek), stanowi element niezwykle romantycznego zakątka w tym mieście.

   Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o niezwykle ważnym i niezwykle częstym w miastach i miasteczkach, które widzieliśmy lub tylko mijaliśmy pomniku. O pomniku św. Jana Nepomucena. Chociaż jego figury pojawiają się w różnych miastach, to jednak właśnie tutaj jest ich zdecydowanie najwięcej. Świadczą one o bliskich związkach tych ziem z Czechami, bo wszak to najbardziej znany „czeski święty”. Oczywiście nie ze względu na pochodzenie świętego jego figury są stawiane w miastach, a raczej z racji tego, czego jest patronem. W związku z jego męczeńską śmiercią (był torturowany, a następnie wrzucony do Wełtawy), stał się patronem tonących i mającym chronić m.in. od powodzi. A zatem niezwykle ważnym w każdych czasach. W ramach ciekawostki warto przypomnieć o powodzie śmierci Jana Nepomucena. Otóż nie zgodził się na złamanie tajemnicy spowiedzi i wyjawienie królowi Wacławowi IV tego, co spowiednikowi powiedziała małżonka króla Zofia Bawarska. Warto w wolnej chwili spojrzeć też w genealogię samego Wacława. Bo chociaż był Luksemburczykiem, to od strony matki miał powiązania z Piastami i to nie tylko śląskimi…

   Zaraz za Wiązowem trafiliśmy na kolejny kościół, który znajduje się w Starym Wiązowie. Wyraźnie gotycki w swoich początkach zaintrygował nas na tyle, że postanowiliśmy przyjrzeć mu się bliżej. Niestety spotkała nas „niespodzianka”, o której pisałem wyżej. To znaczy kościół był szczelnie zamknięty… Jak doczytałem, świątynia powstała w XV wieku, później była przebudowywana, wieża pochodzi z XVIII wieku. Kościół umieszczony jest na lekkim wzniesieniu, otulony jest lekko zniszczonym murem, i drzewami, przez co wygląda tajemniczo. Szkoda tylko, że nie da się go obejrzeć w środku, a mieści w sobie – jak wyczytałem – nie tylko barokowe ołtarze, ale gotyckie sakramentarium, czyli specjalnego miejsca, gdzie umieszczano Najświętszy Sakrament. Inaczej mówiąc „specyficzne” tabernakulum. Co by nie mówić, zobaczyć należało! Ale cóż…

   I tutaj przed wejściem do kościoła znajduje się pomnik poległych żołnierzy w czasie wojny. Pomnik w Starym Wiązowie jest też dość unikalny, bowiem pomiędzy kamiennym obramowaniem umieszczono betonową bombę. Nieistotne, czy prawdziwą (betonowe bomby służyły do ćwiczeń), czy zrobiono ją specjalnie dla tego pomnika, istotne jest, że przypomina wojnę, na którą młodzi szli z radością, która miała zmienić oblicze Europy, a… Zostawmy. Najgorsze, że nawet takie pomniki nie są w stanie nas niczego nauczyć!

A potem ruszyliśmy w dalszą drogę. Ale o tym w następnej części…

Ray