Zabawa w zakrywanie w krakowskim MN

   Nie pamiętam już, gdzie wyczytaliśmy, że wystawa zostanie zamknięta w styczniu 2019 roku, zatem nie pozostało nam nic innego, jak spakować się i pędem pędzić do Krakowa, bo tej wystawy nie mogliśmy odpuścić. Kiedy już dotarliśmy na miejsce, okazało się, że z tą informacją to nie do końca była prawda. Ale w tym momencie nie miało to już znaczenia, najważniejsza była obecność na samej wystawie, a kto wie, czy gdybyśmy ją odkładali na później, w ogóle udałoby się ją zobaczyć?! A może zobaczylibyśmy tę wystawę, którą widziałem ostatnio! I zrobiłoby się dziwnie…

   Zacząłem od wspomnień z ubiegłego roku (mam nadzieję, że opis wrażeń z tamtej wystawy też w końcu pojawi się na stronie) bo w lutym roku bieżącego znów miałem okazję zagościć w Krakowie i znów swe kroki skierowałem do Muzeum Narodowego, by znów zobaczyć tę samą wystawę, która – tyle wiedziałem z opowieści – została przebudowana. No cóż, nie jestem pewien, czy słowo „przebudowana” może mieć tutaj zastosowanie, bowiem znaczenie słowa ”przebudowa” uległoby w tym wypadku pokaźnej zmianie. Jeśli zburzylibyśmy dajmy na to potężny, gotycki kościół, zostawili z niego jedną małą kaplicę, na której zmienilibyśmy hełm ze złotego na eternitowy i całą tę czynność nazwali przebudową, to tak właśnie wygląda „przebudowa” tej wystawy. Bo to nie jest przebudowa, to nie jest przearanżowanie, to nic nie jest. I zastanawiam się głęboko, kto wpadł na ten dziwny pomysł?! Według mnie, zdecydowanie lepiej byłoby zamknąć tę wystawę zupełnie i otworzyć ją dopiero w takim kształcie, na jaki zasługuje.

   Piszę i piszę, a nie poinformowałem, o jakiej wystawie tak brzydko się wypowiadam. Otóż o tej właśnie wystawie, na której zobaczeniu tak bardzo mi zależało, wystawie poświęconej twórczości Stanisława Wyspiańskiego. Ta pierwsza, właściwa wystawa była znakomita, była dokładnie taką wystawą, na jaką ten związany z Krakowem artysta zasługiwał. Dobrze wiemy, że zasługuje on na stałą, pełną wystawę, ale wiemy też dobrze, że na kulturę, zwłaszcza taką kulturę jakoś ciągle brakuje pieniędzy. I to bez względu na tak zwane rządy… Ale ta wystawa, którą liczni zwiedzający mieli okazję widzieć przez bardzo długi czas w krakowskim MN to było coś tak cudnego, że mógłbym ją chwalić i chwalić. Dlaczego zatem po zamknięciu tej dużej wystawy zrobiono coś tak dziwnego, co zrobiono, nie mieści mi się w głowie.

   A co zrobiono? Otóż zajmująca kiedyś kilka sal wystawa została skrócona do bodajże dwóch. To jeszcze by się dało zrozumieć. Ale to nie koniec! W pierwszej sali zgromadzone zostały pracy pochodzące z Lwowskiej Narodowej Galerii Sztuki. I może gdyby ograniczono się tylko do takiej wystawy, gdyby potraktowano ją jako rodzaj suplementu do owej głównej wystawy, to nie byłoby wcale takie złe rozwiązanie. Oczywiście ciężko byłoby ściągnąć na taki zestaw prac ludzi z całej Polski, ale miłośnicy twórczości Wyspiańskiego na pewno by się stawili, a na pewno zajrzeliby do niej wszyscy miłośnicy sztuki, którzy odwiedzają gmach krakowskiego muzeum równie chętnie, jak ja. Niestety połączenie tej miłej i małej wystawy z tym, co widzimy w drugiej sali powoduje, że zamiast zauroczenia, wychodzimy – delikatnie mówiąc – skonsternowani.

   Otóż wchodząc do owej drugiej sali czujemy się, jak byśmy trafili na jakąś współczesną wystawę, na której większość wiszących na ścianach prac jest… zasłonięta. Tak, zasłonięta szarym płótnem! Gdyby nie fakt, że za wejście trzeba zapłacić, że człowiek liczy na spotkanie się ze znakomitą sztuką, to mogłoby być nawet śmiesznie. Można by to uznać na przykład za rodzaj zabawy w zgadywanie: „co się kryje pod danym płótnem”, w wymyślanie jakiś ciągów logicznych. Ot, rodzaj współczesnej sztuki. Ale przecież nie tego oczekujemy od takiego miejsca. Od takiej współczesności są inne przybytki sztuki. Wchodząc do nich nigdy nie wiemy, na co się natkniemy. W tym zaś przypadku chcemy czegoś „normalnego”, chcemy tej klasyki, najlepiej jeszcze podanej w klasyczny sposób. Może nie powinienem w tym miejscu mówić w liczbie mnogiej, bo tak naprawdę mówię tu za siebie. Ja w Muzeum Narodowym nie potrzebuję cudów, nie potrzebuję nawet szczególnych scenografii. Potrzebuję ściany, na ścianie obrazu, trochę ciszy i spokoju (żadnych drepczących krok w krok za mną i dyszących mi w plecy pań lub panów ochroniarzy).

   Kiedy podszedłem do kasy, żeby zapytać, kto wymyślił co cudo, dostrzegłem niewielką kartkę (przyznaję, że zauważyłem jej wcześniej), na której informowano, że ze względu na dbałość o dzieła, część z nich będzie odsłonięta przez określony czas, po czym zostaną zasłonięte, a odsłoni się inną ich część. W związku z powyższym, żeby zobaczyć wszystkie wiszące obrazy należy przyjść trzy razy w ściśle określonym czasie. I za każdym razem pewnie zapłacić za bilet jak na normalną wystawę. Nie rozumiem tego, nie rozumiem, jak można coś takiego zrobić miłośnikom sztuki w miejscu dla miłośników sztuki. Jak można tak potraktować normalnego człowieka?! Zachęcić go do przyjścia na wystawę i dać mu jej namiastkę. Powtórzę się, ale według mnie, zdecydowanie lepiej byłoby ją całkiem zamknąć, bo takie potraktowanie zwiedzającego jest wyrazem braku szacunku wobec niego. A od takiej instytucji tego szacunku należy się domagać.

   Ja uwielbiam to miejsce, jak uwielbiam cały Kraków. Mijałem ten gmach przez pięć lat niemal codziennie (zresztą przez rok spałem w sąsiadującym z nim Żaczku), bywałem w nim równie często, jak na Wawelu, u Czartoryskich, w kościele mariackim, czy na Skałce. Musiałem w tych miejscach być, bo to od pierwszego z nimi kontaktu to były „moje miejsca”. I dlatego bardzo, ale to bardzo nie lubię, jeśli w takim „moim” miejscu dochodzi do takich dziwnych sytuacji. Ja szanuję takie miejsca, chciałbym, żeby zarządzający nimi i pracujący w nich również mnie szanowali. Mnie, zwykłego szarego człowieka, który musi od czasu do czasu spojrzeć na wytwory głów i rąk prawdziwych artystów.

Ray

Grafika: Leon Bakalarz