Granice świętego Jana – koniec lata w Nysie (i nie tylko) – część 3

Opolskie – widok z samochodu

   Po ciężki i pełnym wrażeń dniu, noc nie była za przyjemna. Z jednej strony organizm chciał wypocząć, z drugiej ilość wrażeń, stale pojawiające się przed oczami widoki określonych miejsc i obiektów nie pozwalały usnąć. Godziny się dłużyły, łóżka skrzypiały, a i cisza, jakiej na co dzień nie doświadczam (brak samochodów i samolotów), też zapewne wpływała na to, że ciężko było zasnąć. Ale musiały się pojawiać jakieś chwile snu, bowiem wraz z dzwonkiem budzika dość sprawnie zerwaliśmy się z łóżek, by ruszyć w kolejną drogę. A tym razem, ustaliliśmy to jeszcze wieczorem poprzedniego dnia, postanowiliśmy spróbować dotrzeć do najbardziej wysuniętego na wschód miasta, które znalazło się w planie tegorocznego zwiedzenia, czyli do Raciborza, a więc już na Śląsk. Oczywiście trasa mogła ulec skróceniu, gdyby się okazało, że się nie wyrobimy.

   Pierwszy przystanek wyznaczony został w Prudniku. Przyjechaliśmy bez problemów, stawiliśmy się na miejscu już ok. dziewiątej rano i… poczułem się, jak bym wylądował w jakimś czeskim mieście. Dokładnie tak. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, zapewne z połączenia kilku elementów architektonicznych. Nie znam dobrze Czech, byłem tam właściwie tylko przejazdem (i to głównie na Morawach), ale to, co widziałem miało swój specyficzny styl. I ten właśnie styl dał się zauważyć na rynku w Prudniku. Układ i wygląd budynków, ratusz i niezwykle charakterystyczne dla Czech (w sumie, to prawie całego C.K.) pomniki… Jest w tym całościowym wyglądzie Prudnika coś specyficznego, coś bardzo charakterystycznego, co powoduje, że chciałoby się zaśpiewać “W Ołomuńcu na fiszplacu…”

Prudnik – kościół p.w. św. Michała Archanioła

   A żeby było śmieszniej, niedaleko rynku znajduje się budowla, która z kolei natychmiast przenosi człowieka na południowy wschód od Polski. Podobne do tej w Prudniku wieże oglądaliśmy bowiem przed paru laty w Rumunii. I proszę, nie trzeba jechać tak daleko, żeby poczuć chociaż odrobinę rumuńskości…

   Zatem po kolei. Najbliżej naszego miejsca parkingowego był kościół św. Michała Archanioła. Jego początki sięgają XIII wieku (na początku był drewniany), ale potem wiele razy przebudowywany. Jako ciekawostkę można dodać, że kościół wzorowany był na kościele p.w. Św. Mikołaja na praskiej Małej Stranie, a na jednej ze ścian znajduje się tablica poświęcona ojcu Janie Górze, słynnego twórcy słynnych spotkań lednickich, którego powołanie zrodziło się właśnie w Prudniku.

Gołębie na prudnickim rynku

   A potem już trafiliśmy na rynek. Rynek imponujący i duży. A na jego środku ratusz. Też niczego sobie, ten powstał w XVIII wieku, ale na jego obecny wygląd znaczący wpływ miała przebudowa z XIX wieku. Prudnik był bardzo wiele razy niszczony, więc i tym budynkom się dostało, ale stoją i dzięki temu atmosfera w mieście jest wyjątkowa. A pogłębiają ją ludzie, bo chociaż rano, a już chodzą, spacerują, rozmawiają, a między ludźmi gołębie, które poranne ciepło niwelują korzystając ochoczo ze ścianek wodnych… Nie chce się opuszczać rynku, człowiek siadłby sobie gdzieś z boku, zamówił kawę z czymś słodkim i patrzył, i cieszył się, że może tu być.

Prudnik – wieża zamkowa

   Ale tak się nie da, trzeba ruszać dalej. A nasza droga prowadziła oczywiście do ruin zamku. A dokładniej, do jedynego śladu po zamku, czyli wieży, odremontowanej przed bodajże dziesięcioma latami. Z zamieszczonej pod wieżą makiety wynika, że zamek był tu kiedyś całkiem spory. No i stary był, bo powstał prawdopodobnie w XIII wieku z inicjatywy Woka z Rosenbergu (lub jak kto woli Woka z Rożemberka). Zamek, jak i sam Prudnik, przez większą część swego jestestwa należał do Czech, chociaż był własnością Piastów Opolskich (lenników króla Czech). Zamek z wieżą, jak i samo miasto wielokrotnie doświadczało zniszczeń i to z bardzo różnych stron… Najważniejsze, że przetrwało i że przetrwały w nim takie relikty dawnej świetności, jak wspomniana wieża, która obecnie jest… wieżą widokową. I dobrze, lepiej tak, niż miałaby ulec zniszczeniu.

   Po strawie duchowej w postaci wieży (dla nas takie widoki stanowią taką właśnie strawę), przyszła kolej na spróbowanie czegoś lokalnego. A skoro lokalne, to najlepiej jeszcze słodkie. A skoro jest cukiernia, to trzeba wejść, zapytać o “coś dobrego, lokalnego” i takie coś dostaliśmy, oczywiście w postaci kołacza. Ponieważ próbuję walczyć z obżarstwem (z marnym skutkiem), to zamówiliśmy malutki pasek tego ciasta (nie pamiętam już, czy było wiśniowe, czy jabłkowe), po czym oddaliśmy się rozmowie z panią na temat bardzo wyraźnych różnic w menu ludzi mieszkających w najbliższych okolicach, ale już w innej “strefie wpływów”. Parę kilometrów, a zupełnie inne tradycje, inna kuchnia, bo w jednej widoczne są wpływy polskie, w innej czeskie, w innych niemieckie i śląskie. I ta mieszanka ludzko – żywieniowa, ten cudowny konglomerat wpływów wszelakich, stanowi o wyjątkowości tego regionu.

Prudnik – kościół Bonifratrów

   Z cukierni niedaleko już było do budynków zakonu Bonifratrów wraz z kościołem p.w. Św. Apostołów Piotra i Pawła. To jednonawowy, barokowy kościół, którego gospodarzami są właśnie bonifratrzy, sprowadzenie w to miejsce pod koniec XVIII wieku. Warto wiedzieć, że kościół został skierowany w dość oryginalnym kierunku, bowiem, na północ. Czas nas gonił, zatem szybko obeszliśmy kościół, podziwiając mieszankę baroku z powstałą na początku XX wieku polichromią.

   Pora była wracać do samochodu, po drodze jednak natknęliśmy się na studnię z postacią mężczyzny wpatrzonego w wyrzeźbioną na ścianie pobliskiego domu dziewczynę. Owa rzeźba okazała się wizualizacją legendy o pięknej dziewczynie, zwanej Wiewiórą i jej ukochanym Wawrzku, który w imię ich miłości wybudował, tak potrzebną mieszkańcom miasta studnię.

Prudnik – Wieża Bramy Dolnej

   Tuż za rogiem ujrzeliśmy też ostatni obiekt, który chcieliśmy zobaczyć – wieżę Bramy Dolnej. Gotycka wieża, została przebudowana w następnym stuleciu, a ostatecznie wkomponowana w XIX wieczną, miejską zabudowę.

   I to już był ostatni obiekt, który zobaczyliśmy w Prudniku, bowiem czekała nas droga do następnej miejscowości, a mianowicie Białej. Droga do tego ciekawego, otoczonego w znacznej mierze murami (niestety w różnym stanie, z częściowo wbudowanymi w nie budynkami. Jadąc do tej miejscowości uwagę zwracają tablice z nazwami miejscowości, bowiem pojawiają się tu już nazwy dwujęzyczne, polskie i niemieckie.

   Jak udało mi się doczytać, pierwszy zamek w Białej powstał w XII wieku, pierwszy raz nazwa miasta pojawia się już w 1225 roku, przy czym należy zauważyć, że przez następne tysiąclecia miasto miało zarówno polsko brzmiącą nazwę “Biała” (Bialy), jak i niemiecką Zülz (prawdopodobnie zgermanizowana nazwa rodu Czuliczów). Od XVI wieku miasto należało do Habsburgów, a po wojnach śląskich w XVIII wieku trafiło do Prus. Należy tu też dodać, że od XVII wieku nasiliło się w mieści osadnictwo żydowskie, ale o tym napiszę później…

Biała – Baszta Kijów

   Nasz obchód Białej zaczął się od świeżo wyremontowanego byłego kościoła ewangelickiego z XIX wieku. Jak informuje zawieszona na nim tablica, pełni obecnie role stolarni, ale w zamierzeniu ma być obiektem o “charakterze kulturotwórczym”. Mamy nadzieję, że tak się stanie! Idąc w poszukiwaniu reliktów gotyckich, najpierw trafiliśmy na niezwykły, intrygujący fragment miasta, który najbardziej przypomina… jakieś włoskie miasteczko. Oczywiście w oddali było widać, że reszta obiektów jest inna, ale to pierwsze wrażenie było naprawdę niesamowite.

   Wystarczyło jednak zrobić parę kroków, by naszym oczom ukazał się obiekt, który bardzo chcieliśmy zobaczyć. To 23-metrowa wieża, zwana Wieżą Prudnicką lub Basztą Kijów. Jak się okazało, tę drugą nazwę wieża zyskała dopiero w XVIII wieku, gdy znajdowało się tutaj więzienie, a zatem nie stroniono w nim od używania kijów. Brama powstała prawdopodobnie w XV wieku, później rozbudowywana. Do jej największych problemów przyczynił się pożar w 1971 (od pioruna) oraz… ruch samochodowy. Na szczęście udało się zdobyć niezbędne fundusze, by wieżę wyremontować i zabezpieczyć. Dzięki temu naprawdę robi wielkie wrażenie i jest niezwykle cennym zabytkiem tego miasta.

Biała – fragment murów miejskich

   Niedaleko bramy zaczynają się już miejskie mury, wokół których wyrosły liczne budynki, momentami w ciągu murów pojawiają się większe lub mniejsze wyłomy, ale można powiedzieć, że okalają prawie całe miasto. Mury powstały w okresie XIII – XV wieku, mają różną grubość (od 0,9 do 3,5 metra!), zachowały się też w różnym stanie baszty (aż osiem półokrągłych i jedna prostokątna).

Biała – kościół

   Spacerując wzdłuż murów napotykamy kościół z intrygującą, białą wieżą, ozdobioną sgraffitową dekoracją z XVI wieku. To gotycki kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, wybudowany w połowie XVI wieku. Z tego też wieku zachowały się freski. Kościół jest trzynawowy, wrażenie robi zachowana jego gotyckość, wzbogacone przez następne lata o barokowo – rokokowe wyposażenie (ołtarz główny). W ścianach znajduje się kilka starych, ciekawych epitafiów, a pod chórem figura Chrystusa Frasobliwego, do której dostępu broni ręcznie wykuta brama z XVII stulecia. Nie mogliśmy za długo spacerować po kościele, bo trwały w nim przygotowania do ślubu. Z drugiej zaś strony, mieliśmy szczęście, że trwały, bo gdyby nie one, kościół zapewne byłby zamknięty…

Biała – zamek

  Podążając dalej dotarliśmy do zamku, który niestety (poza swoim założeniem) robi nienajlepsze wrażenie. Widać, że to, co się z nim działo (służył m.in. za siedzibę różnych szkół, a obecnie chyba jest w rękach prywatnych) nie za bardzo mu się przysłużyło. Mam nadzieję, że ktoś się za niego poważnie weźmie, bo gdyby zniknął z przestrzeni miasta, byłaby to niepowetowana szkoda. Sam zamek powstał prawdopodobnie na fundamentach wcześniejszej warowni, w XVI wieku. Stał się na wiele lat jedną z rezydencji rodu Pruszkowskich. Renesansowy zamek przebudowano w XVII wieku i taki kształt, mniej więcej, dotrwał do naszych czasów. Od ulegającego niestety ruinie zamku udaliśmy się do odnowionej, a też pochodzącej z początku XVII wieku Wieży Wodnej, nadbudowanej w późniejszym okresie, a wyremontowanej w latach 2010-2011. Wieża powstała w 1606 roku, mieściła się już poza murami miasta (znacznie niżej od miasta), a służyła do doprowadzania wody do zamku.

   Po obejrzeniu wieży udaliśmy się z powrotem w obręb murów, gdzie, jak się okazało, czekała nas bardzo miła niespodzianka. Ale po kolei…

Biała – tablica rodzinna

   Idąc dalej wzdłuż murów trafiliśmy na wbudowany w nie dom, za którym znajdowała się całkiem nowa brama, przed którą stały ciekawe kamienie, a w murze znajdowała się tablica z historią jednego rodu. Nie mogliśmy się powstrzymać, by nie spróbować otworzyć tej bramy, podejrzewaliśmy bowiem, że prowadzi na drugą stronę murów, dzięki czemu z innej perspektywy spojrzymy na obronne obwarowanie miasta. Brama była zamknięta, a za to z raczej mało przyjazną miną zbliżył się do nas mężczyzna, pytając nas, mniej więcej o to, “czego szukamy”. Jak zawsze grzecznie i zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że liczyliśmy na to, że uda nam się przejść przez nią na zewnętrzną stronę murów. I tak od słowa, do słowa okazało się, że… trafiliśmy na prawdziwą skarbnicę wiedzy o mieście i jego okolicach, prawdziwego pasjonata historii Białej, pana Jacka Czerwińskiego (podaję dane pana Jacka, bo uzyskaliśmy na to zgodę). Pan Jacek opowiedział nam o ciekawostkach związanych z miastem, w tym o jego żydowskich mieszkańcach. Gdy przyjechaliśmy do Białej, nie mieliśmy pojęcia, że była miastem, w którym ludność żydowska stanowiła ogromny procent mieszkańców. Jak się łatwo domyślić nic na nie wskazywało, bowiem obecnie ciężko znaleźć jakiekolwiek ślady ich obecności. Spora część domów została zniszczona, synagoga spalona. W miejscu, w którym akurat staliśmy był podobno budynek szkoły. Okazało się, że tak naprawdę jedynym miejscem, który przypomina o obecności tej nacji w mieście jest znajdujący się zaraz za miastem cmentarz.

Biała – fragment murów miejskich

   Pan Jacek okazał się nie tylko znakomitym opowiadaczem, ale też… postanowił nas ugościć w swoim pięknym ogrodzie, który znajduje się… właśnie za wspomnianą bramą. W ten sposób mogliśmy popatrzeć na mury od zewnętrznej strony, ale też obejrzeć ciekawe kamienne artefakty, znalezione przez właściciela posesji podczas prac ziemnych. Cieszy mnie ogromnie, że są tacy ludzie, którzy dbają wszelkimi sposobami o zachowanie historii miejsca, z którego pochodzą. A muszę jeszcze dodać, że zostaliśmy nie tylko poczęstowani wodą (a było wyjątkowo upalnie tego dnia), ale też zawieźliśmy do domów po słoiku wspaniałego (białego!) miodu. Chciałbym w tym miejscu bardzo gorąco podziękować panu Jackowi za tak miłe przyjęcie dwóch “ugotowanych” przez słońce podróżników.

Biała – Kierkut

   Poinstruowani przez naszego przewodnika, przejechaliśmy przez miasto z całkiem sporym rynkiem, by dojechać na cmentarz żydowski. Kierkut zaskoczył nas zarówno samym jego położeniem (stok) oraz ilością nagrobków. Co ważne – niezniszczonych nagrobków. To miejsce naprawdę robi przeogromne wrażenie, zarówno ze względu na wspomniane położenie, ale też pokazuje, jak dużo mieszkańców pochodzenia żydowskiego mieszkało w tym mieście. Warto zaznaczyć, że najstarszy odnaleziony nagrobek pochodzi z 1621 roku, a zachowało ok. 3 tysięcy grobów. Muszę tu zatem dodać jedną historyczną ciekawostkę. Otóż taka ilość mieszkańców pochodzenia żydowskiego nie dziwić, gdy uprzytomnimy sobie, że pod koniec XVI wieku Żydzi zostali zmuszeni do opuszczenia Śląska. Pozostawiono im możliwość zamieszkania w dwóch miastach, właśnie w Białej i w Głogówku, który był kolejnym miastem na naszej trasie.

Głogówek – kościół p.w. św. Krzyża

   Co do tego miasta mieliśmy duże oczekiwania. Wiedzieliśmy, że jest w nim zamek, mieliśmy zatem nadzieję, że spędzimy w nim sporo czasu, nawet kosztem zmiany dalszych planów. I muszę przyznać, że zaczęło się bardzo dobrze, bo już widok miasta z daleka robił wrażenie. A ponieważ zatrzymaliśmy się tuż pod cmentarzem, który znajduje się na wzniesieniu, udaliśmy się na szczyt owego wzniesienia, by zobaczyć (niestety tylko z zewnątrz) szachulcowy kościół p.w. Świętego Krzyża z 1705 roku. Kościół był wielokrotnie przebudowywany, ale i tak samym swoim umiejscowieniem i charakterystycznym pruskim murem tworzy z cmentarną okolicą wyjątkowy i niepowtarzalny nastrój. Na cmentarzu można podziwiać stare nagrobki (niestety też ogromną zniszczoną ich część), ale też z cmentarnego wzgórza roztacza się ładny widok na całe miasto. Muszę też dodać, że obok cmentarza znajduje się całkiem ciekawa Wieża Wodna (jedna z dwóch w Głogówku). Prawdopodobnie powstała w XVI wieku, pełniła zarówno rolę wieży wodnej i wieży obronnej. Prawdopodobni jest najstarszą wieżą ciśnień na Śląsku.

Głogówek – widok miasta

   Pora na parę słów o mieście. Nazwa wywodzi się zapewne od… głogu, którego podobno w okolicy było pod dostatkiem. Miasto należało i do Śląskich Piastów, było lennem króla czeskiego, własnością Hohenzollernów Habsburgów, a wreszcie rodu von Oppersdorf, z którym do dziś jest najmocniej kojarzone. Nie jest moim zadaniem opisanie pełnej historii miasta, bo nie mam na to miejsca ni czasu, ale warto się z nią zapoznać, bo sporo się w nim działo. Muszę tu jednak wymienić takie ciekawostki, jak tę, że prawdopodobnie właśnie tu wydrukowano najstarszy znany druk, ale też tutaj w 1911 roku powstało pierwsze pole golfowe na obecnych ziemiach polskich.

Głogówek – kolegia p.w. św. Bartłomieja

   Po zejściu z cmentarnego wzgórza udaliśmy się w kierunku dobrze widocznego kościoła z dwiema wieżami, który nieodparcie przyciągał nasz wzrok. To górująca nad miastem kolegiata św. Bartłomieja, gotycki kościół z 1380 roku, przebudowany (czytaj: zbarokizowany) w XVIII wieku. Jak to zwykle bywa, zewnątrz kolegiata przyciąga swoim ewidentnie gotyckim kształtem, natomiast wewnątrz kipi od barokowych zdobień. Ale warto je zobaczyć, bowiem zachowały się tu ciekawe freski autorstwa Franciszka Sebastiniego (František Antonín Šebesta), słynnego malarza, pochodzącego z Moraw oraz sztukaterie Jana Schuberta (swoją drogą, urodzonego we wspomnianych w poprzedniej części Lipnikach). W kościele znajduje się też kaplica właścicieli miasta, czyli rodu von Oppersdorf.

   

Głogówek – ratusz

   Po wyjściu z kościoła udaliśmy się w stronę widocznego już rynku z wyraźnie renesansowym ratuszem. Po nazbyt obfitym w wymyślne kształty baroku w kolegiacie, delikatność, prostota, umiar, zachowanie proporcji ratusza zrobiły na mnie wrażenie. Prawdopodobnie w tym miejscu istniała wcześniejsza budowla ratuszowa, w każdym razie ten obecny obiekt powstał na początku siedemnastego wieku. Budynek ulegał zniszczeniom (największe podczas II wojny) i przebudowom, ale… i tak mi się bardzo podoba. Zresztą jak całe jego otoczenie z odnowionymi kamienicami.

   Lekko w bok od rynku znajduje się kościół franciszkanów z XV wieku, oczywiście później przebudowany. Niewiele brakowało, żebyśmy się do nie nie dostali, na szczęście dwaj panowie kończyli jakieś przykościelne prace, więc skorzystaliśmy z okazji, wśliznęliśmy się do środka i z wywieszonymi językami “oblecieliśmy” kościół nie chcąc, aby nas w nim zamknięto… Kościół ma oczywiście barokowy wystrój, a jego największym ewenementem jest znajdujący się w nim Domek Loretański. Takich domków wybudowano całkiem sporo, w tym również na terenie Polski. Pokrótce przypomnę, że wzorem do naśladowania przez budowniczych stał się święty dom (Santa Casa) we włoskim Loreto. Zbudowano go w 1294 poprzez przewiezienie z Nazaretu oryginalnych ścian domu Matki Boskiej. Domek Loretański posiada jedno okno (przez nie Archanioł Gabriel przybył z posłannictwem) i składa się z dwóch pomieszczeń. W tak zwanym pokoiku znajduje się figura Matki Boskiej z dzieciątkiem, drugie pomieszczenie to… kuchenka.

Głogówek – fragment Domku Loretańskiego

   Takich domków wybudowano sporo, zwłaszcza w XVII i XVIII wieku (mogę od razu zdradzić, że obok warszawskiego, mieszczącego się w kościele przy ul. Ratuszowej brałem ślub…). Ten w Głogówku powstał na zlecenie hrabiego Jerzego III von Oppersdorfa po powrocie z jego pielgrzymki do Włoch w 1630 roku. Warto zauważyć, ze w domku znajduje się tzw. Czarna Madonna, bowiem figura Matki Boskiej, wykonana jest na wzór figury w Loreto z hebanu. Warto zapoznać się ze związaną z nią legendą, według której w czasie głodu w mieście w XVII wieku, zakonnicy modlili się do Czarnej Madonny, a dzięki tym modłom worek z chlebem był ciągle pełny. Jeden z biskupów postanowił przewieść Madonnę do Wrocławia, jednak figura stale wracała na swoje miejsce. I bardzo dobrze, bo dzięki temu mogliśmy ją podziwiać wewnątrz kościoła w Głogówku.

   Po drodze do już powoli rysującego się zamku (do dziś pamiętam, jak rosło nasze podniecenie!) trafiliśmy na jeszcze jedną szczególna formę architektoniczną związaną z religią. A mianowicie na Kaplicę Grobu Pańskiego. To kopia Grobu Bożego w Jerozolimie, ufundowana przez wspomnianego Jerzego III w 1634. Niestety oryginalna budowla nie dotrwała do naszych czasów, bowiem ta, którą możemy oglądać powstała w 1822 po spaleniu się jej poprzedniczki.

Głogówek – Kaplica Grobu Pańskiego – wnętrze

   Takich kaplic powstało bardzo wiele, bowiem takie budowle powstawały już od XI wieku. W Polsce też ich się trochę znajduje. My mieliśmy okazję widzieć jedną z nich np. podczas naszej wycieczki w rzeszowskie, a mianowicie w Przeworsku. Trzeba tu zaznaczyć, że kaplica w Głogówku należy do grupy kaplic, które nie wchodzą w skład większych zespołów (jak kaplica w kościołach Przeworsku, Miechowie i Nysie), czy wchodzących w skład kalwarii (np. W Kalwarii Zebrzydowskiej, Kalwarii Pacławskiej, czy Górze Kalwarii), ale stanowi oddzielny obiekt (inne są w Żaganiu i Potępie).

   Kaplica składa się z dwóch części. Pierwsza – przedsionek – jest większa (znajduje się w niej kamień przywieziony z jerozolimskiej Góry Kalwarii, żeby wejść do drugiej trzeba się poważnie schylić (lub wejść do niej na klęczkach), bowiem wejście jest bardzo nisko. Po wejściu można się trochę… wystraszyć, bo w ciemnym pomieszczeniu właściwie bezpośrednio na wysokości oczu pochylonej osoby pojawia się leżąca postać… To barokowa rzeźba Chrystusa, ale ciarki po plecach raczej przejdą…

Głogówek – zamek

   A potem nasze napięcie rosło do granic możliwości bowiem ukazał nam się fronton zamku Oppensdorfów. Ewidentnie odnowiony, robiący naprawdę wielkie wrażenie. A to tylko przecież część zamku z bramą! Nakręceni maksymalnie nie dostrzegliśmy, że płot odgradzający ulicę od zamku jakoś dziwnie nie chce się skończyć… Ale wreszcie zrozumieliśmy, że do zamku wejść się nie da, bo… jest remontowany. Chociaż cieszyło nas, że poddano zamek remontowi (a muszą iść za tym ogromne pieniądze, bo obiekt też jest ogromny), ale fakt, że jechaliśmy do niego taką ilość kilometrów i nie mieliśmy szansy go dotknąć była wyjątkowo frustrująca. Być może były jakieś informacje na ten temat w internecie, ale kto by je sprawdzał…

   Brak dostępu do odnowionej części zamku – jak się za chwilę okazało – wcale nie był końcem naszych frustracji. Bowiem kiedy minęliśmy odnowioną część zamku I skręciliśmy do okalającego go z boku parku ukazała nam się prawdziwa wielkość, ale i prawdziwy stan zamczyska. Swoją wielkością, swoim wyglądem, wyraźnymi pozostałościami zdobień, zamek po prostu zachwyca, ale stan jego zniszczeń jest tak duży, że marnie widzę szansę na to, że dożyję czasów, gdy będzie w pełni odnowiony. A bardzo bym chciał…

Głogówek – zamek

   Prawdopodobnie pierwszy zamek powstał w tym miejscu w XIII w. za czasów Władysława Opolskiego, pozostawał w ręku Piastów Śląskich do 1532 r. Potem przejęli go Zedlitzowie, a następnie, dzięki małżeństwu pani Christiny z Hansem Oppersdorfem, zamek stał się własnością Oppersdorfów i to aż do 1945 roku. Już w XVI wieku zamek został przebudowany w stylu manierystycznym. Nie będę opisywał dokładnej historii zamku (można sporo znaleźć w internecie), ale nie mogę pominąć kilku istotnych gości zamku. To tutaj przez pewien czas rezydował król Jan Kazimierz z małżonką, gdy schronił się na Śląsku w czasie szwedzkiego potopu (jednym z jego dworzan był Jan Andrzej Morsztyn). Tutaj też (z kolei przed wojskami napoleońskimi) schronił się Ludwik van Beethoven, który w podziękowaniu za gościnę zadedykował ówczesnemu właścicielowi jedną ze swoich słynnych symfonii, a mianowicie IV Symfonię B-dur Op. 60. Miał mu też ofiarować kolejną, jedną z najbardziej znanych, czy “piątą”, ale jakoś nie wyszło… Co ciekawe, zachował się klawesyn, na którym słynny Ludwik grywał w Głogówku. Obecnie znajduje się on w zamku w Pszczynie.

   Zachwyceni ogromem i wyjątkowością zamku, ale kompletnie załamani jego stanem, postanowiliśmy zobaczyć już tylko ostatni obiekt na naszej liście, który zresztą stoi opodal zamku, czyli basztę z końca XVI w. W środku znajduje się muzeum tortur, ale nam wystarczyło już “tortur”, więc nie wchodziliśmy do środka, tylko ruszyliśmy w dalszą podróż.

Ray