Julieta, reż. Pedro Almodóvar

   Jak wiele razy już pisałem, staram się nie wypowiadać na temat gustów, nie staram się udowadniać, że to, co ja lubię jest lepsze od tego, co lubią inni, a już na pewno nie chcę narzucać nikomu swojego zdania. Na tej zaś stronie mogę pisać o tym, co mi się podoba, zatem korzystam z tej możliwości. Zaczynam ten wpis w ten sposób, bo muszę już na wstępie zaznaczyć, że nie jestem wielkim fanem Almodóvara. Nie oznacza to, że nie cenię jego twórczości. Po prostu nie do końca do mnie trafia sposób, w jaki tworzy swoje filmy. Podejrzewam, że widziałem większość z nich, ale tylko kilka tytułów przypadło mi do gustu. Zatem trudno mnie nazwać „wielkim fanem”.

   Wczoraj miałem okazję obejrzeć w końcu film, który do kin wszedł w 2016 roku, ale do mnie trafił dopiero niedawno. To jak na razie ostatni film hiszpańskiego reżysera i… oby już kręcił takie właśnie filmy. Tak, takie miałbym życzenie. I obiecuję, że jeśli takie będą, to będę je oglądał wszystkie i na pewno będą mi się podobać. A dlaczego? Już odpowiadam, bo to jeden z najspokojniejszych i „najnormalniejszych” filmów wielkiego Pedra. Nie ma tu dziwnych ludzi i dziwnych zdarzeń, nie ma szaleństwa, nie ma nawet tej specyficznej, almodovarowskiej Hiszpanii, chociaż fabuła w Hiszpanii się dzieje i hiszpańskie w nim grają aktorki.

   Pewnie jedni powiedzą, że Almodóvar się postarzał i stracił swój charakterystyczny zaostrzony pazur, inni uznają, że dojrzał, że już nie musi nikomu nic udowadniać, swoje zrobił, a teraz po prostu dobrze wykonuje swoją pracę. I zapewne każdy będzie miał rację. Przy tym jaka by ta racja nie była, ten film ogląda się dobrze, ten film ma swoją przyciągającą siłę, mimo zastosowania takich prostych, momentami banalnych środków. Ale jak wiele razy już pisałem, życie nasze składa się z banałów. Dlatego też tak łatwo nam wejść w tę historię, tak łatwo się w nią prawdziwie zaangażować, uwierzyć w nią i przeżywać te wcale nie tak znów nierzadkie życiowe „przygody”.

   Film zaczyna się od czerwonej „kurtyny”, udrapowanej tak, by przypominała waginę. Chociaż kurtyna okazuję się być sukienką, to jednak to symboliczne jej udrapowanie jest wyrazem życia. To stąd życie pochodzi, a jeśli stąd wyszło, to zrodzona z tego miejsca istota, chociaż opuściła to nasze miejsce, to jest w nas (już tylko symbolicznie) do końca. Życie nasze związane jest z życiem tej istoty, nawet jeśli kiedyś musi nas opuścić, to chcemy wciąż z nią być (chociażby czasowo), to chcemy śledzić jej poczynania, pomagać, żyć z nią.

   Tak też jest w przypadku bohaterki filmu, tytułowej Juliety, która poznaje w pociągu swojego przyszłego męża i ojca dziecka (Xoan grany przez Daniela Grao). Jeszcze w pociągu pojawiają się inne symbole związane z życiem, samotnością, przemijaniem, ale te rozważania zachowam dla siebie, by nie narzucam swojego ich postrzegania). Nieporozumienia między kobietą i mężczyzną, siły natury (burza na morzu), przeznaczenie powodują, że Julieta zostaje sama z córką. Ale krótko się nią cieszy, bo nastolatka wyjeżdża na chwilę z Madrytu i… postanawia zerwać kontakt z matką.

   Opowiedziałem tę historię (celowo pomijam szczegóły) linearnie, aczkolwiek sam Almodóvar wcale jej tak nie opowiada. Bo wszystko zaczyna się już od starszej pani, która  – wydaje się – po wielu latach cierpień zaczęła odzyskiwać psychiczną równowagę (m.in. pod wpływem swojego nowego partnera). Jednak jedno małe spotkanie powoduje, że znów się załamuje, że wraca do budynku, w którym kiedyś mieszkała z córką, by poświęcić się rozważaniu przeszłości i opisywaniu jej. To działanie doprowadza ją do zupełnego załamania.

   Film powstał na podstawie aż trzech opowiadań Alice Munroe, laureatki Nobla, która w swoich opowiadaniach podejmuje taką właśnie tematykę, kobiecą, po prostu ludzką. A Almodóvar dotarł do sedna tych opowiadań, do sedna przeżyć bohaterów i ubrał je w odpowiednie szaty. I zrobił film, który może nie powala i nie zachwyca, który nie jest nowoczesny, obrazoburczy, nazbyt oryginalny, ale jakże prawdziwy. To film bardzo „grzeczny”, a przez to głębiej trafiający w nasze serca. Właśnie brak fajerwerków, brak niezwykłych ludzi, działań, przypadków powodują, że ta historia jest taka prawdziwa, przez to taka bolesna.

   Bo jak się może czuć kobieta, która najpierw traci męża (myślę, że można było się tego domyślić), później zaś także córkę. I nie rozumie, dlaczego tak się stało?! Co zrobiła źle, że córka postanowiła ją zostawić i zniknąć na całe lata. Można było ten film zrobić „na płacząco”, ale Hiszpanowi udało się uniknąć nadmiaru łez, nadmiaru melancholii. Bo życie stale nas zaskakuje, stale sprawia nam mniej lub bardziej przykre niespodzianki, ale przecież trzeba dalej żyć. I bohaterka filmu żyje, i chociaż zamienia swoje życie w rodzaj piekła, chociaż jej fiksacja dotyczącą zrozumienia powodu opuszczenia jej przez córkę, powoduje, że to życie wygląda tak, jak wygląda, to jednak żyje.

   A jak się okazuje, warto żyć, bo przecież nigdy nie wiadomo, czy przypadkiem nie wydarzy się coś, co jednak zmieni życie jej i jej dorosłej już córki.

   Na koniec muszę koniecznie napisać chociaż parę słów o aktorkach. Są niesamowite, ładne, eleganckie (nawet w strasznych dla nich sytuacjach), niesamowite. Po prostu kobiece. Wybór aktorem i sposób ich pokazywania pozostał almodovarowski… Dorosłą Julietę gra cudna Emma Suárez, młodą śliczna Adriana Ugarte, zaś Avę, przyjaciółkę, rzeźbiarkę (świetne rzeźby Miguela Navarro!), ale też (ciut zdradzę) kochankę Xoana gra Inma Cuesta. I wreszcie nie można pominąć wyjątkowej jak zawsze, obdarzonej bardzo charakterystyczną urodą Rossy de Palma, tym razem wcielającej się w rolę gospodyni Xoana –Marian, w której chcąc, nie chcąc trudno nie dostrzec szekspirowskiej wiedźmy…

Ray

METRYCZKA
Tytuł: Julieta
Tytuł oryginalny: Julieta
Reżyseria: Pedro Almodóvar
Scenariusz: Pedro Almodóvar
Produkcja: Hiszpania
Rok emisji: 2016
Gatunek: dramato
Obsada: Emma Suárez, Adriana Ugarte, Imna Cuesta, Daniel Grao, Darío Grandinetti