Powidoki – reż. Andrzej Wajda

   Bez względu na to, czy ten film zostanie uznany za dobry, czy za zły, czy przyciągnie tłumy, czy też obejrzy go tylko kilka osób, czy wzbudzi emocje, czy też nie, i tak przejdzie do historii. Nie tylko jako jeden z filmów znanego reżysera, ale jako ostatni film tego reżysera. Przyznam się, że chociaż starałem się, jak mogłem, żeby nie słyszeć opinii o tej produkcji, zanim sam obejrzę ten film, kilka zdań do mnie dotarło. Na szczęście nie wnikałem w nie zbyt głęboko, albowiem zależało mi na tym, by wyrobić swoją własną opinię. Jedyne porównanie, którego się trochę obawiałem, mogło dotyczyć sztuki teatralnej, o tym samym zresztą tytule, którą całkiem niedawno widziałem w telewizji.

   Jeszcze zanim zasiadłem w kinowym fotelu zastanawiałem się, jak Andrzej Wajda, na spółkę z autorem scenariusza Andrzejem Mularczykiem, ukażą ostatnie lata życia Władysława Strzemińskiego, w jakim pójdą kierunku: postawią na pokazanie człowieka, czy artysty, jak pokażą toksyczną relację Strzemiński – Kobro, ale też jak w roli głównego bohatera wypadnie Bogusław Linda.

   Dzisiaj, po obejrzeniu filmu stwierdzam, że jest on zdecydowanie lepszy, niż się spodziewałem, podziałał na mnie zdecydowanie mocniej, nić mogłem przewidzieć, i chociaż zgodzę się z częścią zarzutów, o jakich usłyszałem przed obejrzeniem filmu, ogólnie raczej będę bronił tego filmu. Jest on dla mnie klasycznym filmem Wajdy, z niejednoznacznymi postaciami w niejednoznacznych czasach, łączącym rzeczywistość z teatralnością, powagę z ironią. Zawiera dokładnie te wszystkie elementy, który składają się na każdy film tego reżysera i dzięki temu tak mocno oddziałują na widza.

   Opisując powojenne losy Strzemińskiego, autor scenariusza musiał skupić się na sprawach najważniejszych, zostajemy zatem zarzuceni faktami, zdarzeniami, które w znacznym stopniu decydowały o kolejnych losach, kolejnych poczynaniach bohatera. Owe fakty zderzane są z ukazywaniem samej postaci, człowieka prawdziwie niezłomnego, momentami wręcz nieludzkiego, kogoś, o kim chciałoby się wręcz powiedzieć, że sam sobie jest winien. Bo w życiu trzeba czasem ulec, pójść na kompromis. A on trwał przy swoich poglądach, nie tylko na sztukę, ale poglądach politycznych i wreszcie w uporze w kontaktach międzyludzkich.

   Każdy, kto w tym kraju chociaż trochę interesuje się sztuką, słyszał o postaci Strzemińskiego. Bo był on nie tylko znakomitym artystą (ja przyznaję się, że jestem pod wrażeniem jego prac od pierwszego razu, gdy się z nimi zetknąłem, a były to – o ile dobrze pamiętam – słynne kolaże „Moim przyjaciołom Żydom”), ale też popularyzatorem awangardowej sztuki w Polsce. Przybliżał nazwiska i prace tych, którzy wyznaczali nowe trendy w sztuce światowej. Dzięki niemu powstała słynna sala „neoplastyczna” w łódzkim muzeum, a i dzisiaj jego prace są tymi, które przyciągają (nie tylko) do Łodzi. Kto zainteresował się twórczością artysty, natychmiast dowiadywał się o jego losie w czasach powojennych, ale też o związku z Katarzyną Kobro (ja nieodmiennie pozostaję pod wrażeniem jej rzeźb kobiet). Zastanawiałem się zatem, jak zostanie potraktowany w filmie ten (nie)związek. Czy poprzez pokazanie relacji między tą dwójką bardziej zniechęcimy się do bohatera filmu. Ale scenarzysta (ciekawe, czy z własnej woli, czy po ustaleniach z reżyserem) zrobił coś niezwykle ciekawego, co też w znacznym stopniu wpłynęło na odbiór filmu. A mianowicie „usunął” panią Kobro z filmu. Usunął fizycznie, po prostu jej nie pokazał. Co oczywiście nie oznacza, że wątek związku z artystką nie został poruszony. Aż takiej ingerencji w historię być nie mogło. Ale zastosowanie metody „czego oczy nie widzą…” spowodowało, że chociaż widz ma świadomość, że dzieje się źle, że Kobro umiera, że nastoletnia córka musi bardzo szybko wejść w dorosłość, opiekować się zarówno chorą matką w jednym domu i wspomagać niepełnosprawnego ojca w drugim mieszkaniu, to jednak niepokazanie umierającej powoduje, że obraz Strzemińskiego jest… cieplejszy, mimo wszystko – bardziej ludzki. A już na pewno łzę może wycisnąć scena składania kwiatów na grobie małżonki. Scena symboliczna, ukazująca, że chociaż ludzie nie mogą ze sobą żyć, to miłość nie umiera…

   Ponieważ autorzy filmu chcieli pokazać kolejne zdarzenia, które coraz bardziej pognębiały człowieka, zabrakło trochę czasu na „wejście w środek” samego artysty. W ogóle (o tym trochę podyskutowaliśmy z Malu po seansie), można się zastanawiać, czy chcąc pokazać „trochę tego, trochę tego”, autorzy wykreowali taką sztuczną sytuację. Chęć pokazania człowieka jako człowieka, połączona z chęcią pokazania człowieka – ideologa, spowodowała zbytnią teatralność całego filmu. Podobnie jest w przypadku dialogów. Rzeczywiście momentami boli ich sztuczność, ale starałem się spojrzeć na nie też jako na element ukazania całej sztuczności i teatralności poczynań tych, którzy budowali socjalizm. Przecież język, jakim się wtedy posługiwano był „sztuczny i sztywny”, więc ta sztuczność i sztywność weszła też do filmu. Może trochę w nadmiarze, ale przyjmując konwencję, ostatecznie da się ją zaakceptować.

   Muszę przyznać, że nie byłem nigdy miłośnikiem gry pana Lindy. Specyficzny sposób mówienia, mimika, gesty sprawiały, że w każdym filmie, czy spektaklu widziałem tego samego człowieka, nie umiałem się pozbyć wrażenia, że to nie postać a wciąż aktor. Oczywiście bywały filmy lepsze i gorsze z udziałem tego aktora, takie postrzeganie ich jest kwestią gustu, kwestią naszej wrażliwości. Ale w tym wypadku nastąpił przełom w moim postrzeganiu aktorstwa pana Lindy, albowiem uwierzyłem w tę postać. Owszem, pozostały w tej postaci charakterystyczne cechy aktora, ale w tym wypadku sprawdziły się znakomicie. Powiedzenie, że „starość niektórym służy”, w tym wypadku sprawdza się w stu procentach.

   O rolach kobiecych nie mam za wiele do powiedzenia, Nika (Bogusława Zamachowska) wydawała mi się może trochę zbyt „dorosła” jak na tak młode dziewczę. Zresztą nie tylko taka dziewczynka, każdy z nas prawdopodobnie by się załamał w takiej sytuacji, a przynajmniej nie powstrzymał przed okazaniem emocji. Z kolei Hanka (Zofia Wichłacz) od pierwszej sceny może ciut zbyt nachalnie pokazywała swoje uwielbienie dla mistrza. Tu też trochę starliśmy się z Malu, bo ja, jak na starszego pana przystało chciałbym wierzyć, że takie zapatrzenie jest możliwe, Malu stwierdziła, że owszem, można się kimś zauroczyć, ale nie da się mieć cały czas takiego „maślanego spojrzenia”. Ja taki sposób gry przez aktorki traktuję jako kolejny element teatralności tego filmu, jako celowe przeginanie, żeby bardzo wyraźnie zaznaczyć osobę i jej uczucia.

   Pisząc o aktorach muszę wspomnieć o świetnych rolach Mariusza Bonaszewskiego, grającego dyrektora muzeum, Andrzeja Konopki w roli personalnego i Szymona Bobrowskiego w roli słynnego ministra Sokorskiego. Ale największe wrażenie zrobił na mnie Krzysztof Pieczyński w roli Juliana Przybosia, albowiem oddał w pełni osobowość tego człowieka, kolejnego artysty, który znalazł się w niewłaściwym momencie w niewłaściwym miejscu, człowieka, który obserwował, jak wyznawane przez niego idee sięgają bruku, a jednocześnie nie miał na tyle sił, by się w jakikolwiek sposób przeciwstawić władzy wybierając chociażby emigrację.

   Są zatem elementy w tym filmie, które dobrze byłoby wyeliminować, ale w moim odczuciu, da się przejść obok nich, albo potraktować je jako element pewnej konwencji. Najważniejsza jest sama historia, pokazanie tej historii, pokazanie czasów i człowieka, pokazanie wpływu ideologii na ludzkie życie, ukazanie, jak mało znaczymy dla innych, bez względu na to, kim jesteśmy. Zawsze przegramy z tłumem, zawsze przegramy z ideologią. Czy da się zatem zauważyć analogie do tego, co się dzieje u nas i na świecie? Oczywiście tak. Potwierdza to tylko, że my – ludzie nie czerpiemy z doświadczeń innych, tych, którzy byli tu przed nami. Jeśli wracamy do przeszłości, to tylko po to, by wybrać z niej elementy, które potrzebne nam są w określonych, partykularnych celach. Nie uczymy się z historii, nie wyciągamy wniosków. Ktoś już dawno powiedział, że „historia kołem się toczy” i zmiata kolejne ideologie, kolejnych tych, którym się wydawało, że świat do nich należy. Niestety na miejsce tamtych ideologii powstają kolejne, a byłych zbawiaczy świata zastępują następni. I tylko zwyczajni ludzie, ci którzy cierpliwie wykonują swoją pracę, którzy mogą dać innym coś dobrego, na tym cierpią.

   Mam nadzieję, że ten film otworzy paru ludziom oczy, jak ważne jest, by nie dać się bezgranicznie i bezrefleksyjnie wciągnąć ideologiom, bo za każdą ideologią stoją interesy jakichś ludzi, ale też zachęci do pójścia do galerii, do zobaczenia prac zarówno Strzemińskiego, jak i Kobro.

Ray

METRYCZKA
Tytuł: Powidoki
Reżyseria: Andrzej Wajda
Scenariusz: Andrzej Mularczyk
Produkcja: Polska
Rok emisji: 2016
Gatunek: dramat, biograficzny
Obsada: Bogusław Linda, Bogusława Zamachowska, Zofia Wikłacz, Andrzej Konopka, Krzysztof Pieczyński, Mariusz Bonaszewski, Szymon Bobrowski

Recenzja ukazała się pierwotnie na stronie Agencji Metal Mundus w 2016 roku.