ABARAX – Blue Moon (Cyclops, 2010)

01. Cry Out For Me (2:24)
02. Autumn Storm (7:19)
03. Sermons & Lies (9:25)
04. Life (8:05)
05. As We Spoke (8:40)
06. Arena (5:19)
07. Red Roses & Bullets (6:08)
08. Howard’s End (10:56)

Skład:
Dennis Grasekamp (gitara)
Andre Bläute (wokal/ gitara/ E-Bow- elektroniczny smyczek)
Michael Grasekamp (perkusja)
Andre Grasekamp (bas)
Howard Hanks (gitara)
Udo Grasekamp (instr. klawiszowe)

Goście
Karoline Peucker (wokal, track 5)
Bernd Eenhuis (bas, track 5)

   Gra w skojarzenia. Co to za zespół? Nie należy do grona rockowych gwiazd. Istnieje od roku 2003, a założony został w niemieckim mieście Bielefeld. Jako grupa rockmanów stanowią rodzinny „holding”, a jego członkami na równych prawach są dzieci i rodzice?!

   W sześcioosobowym gronie czterech muzyków nosi to samo nazwisko Grasekamp, a głowa całego rodu Udo, gra na instrumentach klawiszowych. Nie będę udawał, że nie łatwo zgadnąć, o jaką formację chodzi, tym bardziej, że poza terytorium Niemiec sekstet nie odnotował żadnych spektakularnych sukcesów. Ich miano to Abarax, a styl stanowi wypadkową zainteresowań dwóch pokoleń. Z tym, że pierwsze „skrzypce” w wyznaczaniu drogi artystycznej gra Udo Grasekamp i jego fascynacja twórczością Pink Floyd.

   Zresztą ich pierwszy regularny album „Crying Of The Whales” pozwala na stwierdzenie, że oto mamy do czynienia z kolejnym klonem sławnych Brytyjczyków, tak dużo odniesień i dźwiękowych imitacji zawierał. Jednakże druga publikacja wskazuje wyraźnie, że rodzinna firma ruszyła na poszukiwania własnych ścieżek muzycznych. Z powodzeniem, gdyż „Blue Room” zawiera wiele udanych rozwiązań, autonomicznych, pachnących jednak momentami aurą Floydów z czasów, gdy wielka trójca pożegnała się z kłótliwym Rogerem Watersem. Dlatego na omawianym albumie najłatwiej znaleźć pasaże przypominające, ale niezbyt nachalnie, kompozycyjne propozycje z czasów „The Division Bell” i częściowo „A Momentary Lapse Of Reason”.

   Ale to nie wszystko, ponieważ grający na klawiszach Udo zachował świeżo w pamięci popisy nie byle jakiego mistrza klawiatur Kena Hensleya, z okresu wspaniałej epoki Uriah Heep, z lat 1969 – 1980. Liczne pasaże keyboardów, szczególnie Hammondów, nawiązują do specyficznego brzmienia, gęstego i niesamowicie intensywnego, które stało się wyznacznikiem wielu grup grających w latach 70-tych i później hard rocka. Zresztą, gdyby dokonać szczegółowej analizy klasyków Uriah Heep, to doszukalibyśmy się na pewno charakterystycznych aranżacji wokalnych, chórków, za które odpowiedzialność ponosi Andre Bläute. Brzmi to pięknie czysto, gdyż wokalista dysponuje znakomitym głosem o bardzo przyjaznej dla fana barwie.

   Artyści z Abarax zdają sobie doskonale sprawę, że linie wokalne to jeden z ich atutów, czynią więc wszystko, by w wielu fragmentach je wyeksponować. Wychodzi im to profesjonalnie, dlatego każdy słuchacz z przyjemnością akceptuje te popisy.

   Na podstawie tego, co dotychczas napisałem zastanawiający może się stać efekt połączenia hard rockowych ciągotek z floydowskimi krajobrazami. Obie te szkoły teoretycznie się wykluczają, jednak chłopakom z Abarax udało się trafnie dokonać ciekawej fuzji w ramach stosunkowo krótkich utworów, z których tylko jeden przekracza granicę10 minut. Ale nie chciałbym, aby narodziło się wrażenie, że muzyka spod znaku Abarax to coś w rodzaju kalki wcześniejszych kierunków rockowych. To, z czym spotykamy się na krążku „Blue Room” świadczy wyłącznie o inspiracji, ale w żadnym razie o bezmyślnym kopiowaniu. Niemcy dorzucili do całokształtu pracy znakomite melodie, neoprogrockową nowoczesność, rozmach, dynamikę, świetną „robotę” instrumentalną, rozległe pasaże symfoniczne, sporo przestrzeni brzmienia, no i autorskie ułożenie tych puzzli w spójną całość.

   Te elementy powodują, że wszystkich pozycji na albumie słucha się znakomicie, co rusz podrywa serce fana piękny „ognik” melodyczny, a większość songów bazuje na kolektywnej pracy instrumentalistów, stąd niewielka ilość solowych „wycieczek”. Bardzo chwytliwe motywy melodyczne kołyszą odbiorcę, a każdy song na płycie ma w tym zakresie coś własnego do zaoferowania. Szczególną uwagę zwraca wymienność ról gitary i klawiatur, płynne przechodzenie do następnych tematów, sferycznie intonowane kolejne fazy rozwoju kompozycji, sporo smaczków elektronicznych w postaci padających kropel wody, szumu wiatru, szeptów, odgłosów przyrody, „oddechu” nocnego miasta. Te drobiazgi uzupełniając fajnie całą formę muzyczną, zostały idealnie wpasowane w strukturę utworów.

   Autorzy skutecznie „żonglują” także akcentami nastrojowości, wprowadzając konsekwentnie podniosłość, pierwiastki epickie, niekiedy przez swoją symfoniczność nawet monumentalne. Ale globalnie nie ma w tych progresywno – popowych wypowiedziach nic z takiego nadymania, sztuczności. Niektóre songi, w których zaprojektowano nieco wolniejsze odcinki, ocierają się o wizerunek stadionowych ballad Scorpions, tych z najlepszych lat, porywających tłumy rozświetlone tysiącem płomyków na znak uznania.

   Abarax, mimo wskazanych wyżej analogii, stanowi samodzielny rockowy byt. Więcej! Byt ten został już zauważony, nie tylko na rynku lokalnym. W roku 2007 uczestniczyli w tournee z przedstawicielami „stajni” ProgRock Records, dając kilka koncertów u boku Rocket Scientists oraz Lana Lane. Erik Norlander nie dobiera sobie słabeuszy do promowania.

   Z ośmiu kawałków na dysku trudno coś zdecydowanie wyróżnić, gdyż wszystkie demonstrują wyrównany poziom. Wstęp w formie instrumentalnego intro z wokalizą w środku, to popis instrumentów klawiszowych, jednocześnie jedyny urywek bez wyrazistej melodii. Nasączono go intrygującymi dźwiękami trochę ziemskimi, odrobinę science fiction, ale nie zmienia to mojego zdania, że ten sposób wprowadzenia do muzycznego świata Abarax spełnia swoją rolę, tym bardziej, że już na początku daje słuchaczowi możliwość „odczytania” frapującego głosu wokalisty. Płynne przejście do „Autumn Storm” i już jesteśmy w krainie czarodziejskich melodii. Klasyczne brzmienie i już po 2 minutach Abarax nie skrywa przed nami żadnych tajemnic. Średnie tempo, śliczna linia melodyczna, „rasowy” rockowy wokal, smyczkowe aranżacje skromnie dozowane i naprawdę piękna mowa elektrycznych strun. Wyważone proporcje, brak prób zaskoczenia słuchacza ekstremalnymi zwrotami, wszystkie płaszczyzny dźwięku harmonijnie wyprofilowane, przez co może trochę przewidywalne, ale z drugiej strony niezwykle stonowane, spokojne, symetryczne.

   Także kolejny track „Sermons & Lies” już po pierwszych sekundach odkrywa swoją twarz świetnym tematem melodycznym, motorycznymi riffami i niesamowicie bujającym rytmem. Trudno się do czegoś przeczepić, gdyż Niemcy docenili każdy detal, nie pozwalając sobie w żadnym miejscu na fuszerkę. To zapewne kwestia gustu, indywidualnej wrażliwości, ale tkwi w tych tonach mnóstwo czaru i tradycyjnej nostalgii, a po 4:15 kompozycja za sprawą organów wpada na tory jednego z pamiętnych dzieł Uriah Heep, na fundamencie których zespół ten od lat traktowany jest przez fanów jak klasyka. Niesamowity przykład spotkania tradycji z nowoczesnością. Naprawdę!

   Najbardziej żywiołowym, rock’n’rollowym utworem jest zapewne „Arena”, tętniąca rytmem, Hammondami w tle, świetnym jak zwykle wokalem, numer ponadprzeciętnie energetyczny i melodyjny. W środkowej części gitara pozwala sobie na „wycinanie” „smakowitych” figur rytmicznych, a sekcja pracuje jak dobrze naoliwiona maszynka. Doskonały hit na lato, naturalnie brzmiący, radosny i podrywający rockowym pulsem.

   Z kolei „Red Roses & Bullets” to kompletne przeciwieństwo poprzednika, ballada, romantyczna, spokojna, a jednocześnie potrafiąca rozhuśtać każdy tłum. Co z tego, że to nic nowego, umiejscowione w standardowych ramkach. Ale tylko głuchy nie wychwyci potencjału przeboju w tych sześciu minutach.

   A zaraz potem najbardziej złożona i wielorodna kompozycja, prawie 11-minutowa „Howard’s End”. Tutaj znaleziono sporo przestrzeni dla partii solowych, to w tym utworze usłyszymy gitarę „pachnącą” Gilmourem, to na tym etapie albumu przygotowano syntetyczną klamrę dźwiękową spinającą całość w monolit. Także w czasie tego „longa” podziwiać możemy warsztat gitarzysty z ekstraklasy, zmienność rytmu i nakładanie na siebie w sferze brzmienia różnych warstw tworzących bogactwo impulsów docierających całymi falami do słuchacza.

   Podsumowując, rzec można, że wydawnictwo „Blue Room” niemieckiej kapeli Abarax spodoba się każdemu zwolennikowi lżejszych, wysmakowanych brzmień. Mimo początkowych zastrzeżeń dotyczących pewnych ogólnych zapożyczeń stylistycznych trudno odmówić tej godzinie rocka uroku i – powtarzam to po raz kolejny – niesztampowej melodyjności. Propozycja łatwo przyswajalna, bez awangardowych i ekstremalnych wstawek, taki letni balsam na duszę, subtelny i estetycznie zwyczajnie ładny.

6/ 10
Włodek K.

Recenzja ukazała się na stronie Metal Mundus w dniu 08.08.2010