GRIM COMET – Afterlife (Art Gates Records, 2019)

01. Dig Up Her Bones
02. Dead Or Alive
03. Over You
04. All On Me
05. Born To Die
06. In The Dark
07. On_On
08. A Million Suns
09. Azabache

Skład:
Willy de Moya – wokal, gitara
Raúl Cabañas – bas
Juanma Cayuela – perkusja

   Chociaż mam w kolejce do zrecenzowania sporo płyt z muzyką polskich wykonawców, to od czasu do czasu muszę zajrzeć do promówek z zagranicy, by nabrać dystansu do tego, co dzieje się na naszym rynku muzycznym. A sięgam najczęściej po muzykę zespołów mi zupełnie nieznanych, sugerując się podczas wyboru krótkimi opisami, dołączanymi przez wydawców. Oczywiście owe opisy bardzo często nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, zatem albo oni nie słuchają tego, co wydają, albo też ja już jestem tak bardzo nie na czasie, że nie zauważyłem zmian w klasyfikowaniu określonych stylów muzycznych.

   W przypadku tego albumu, wydawca prawie się nie pomylił, napisał bowiem, że muzyka grupy zawiera w sobie elementy stoner rocka, prog rocka, hard rocka, ale też doom metalu. Jeśli chodzi o te pierwsze wskazania, to w sumie miał rację, bowiem te wszystkie elementy są bardzo wyraźne w muzyce zespołu. Przy czym – i to jest największa ciekawostka – tylko częściowo są one wspólnymi składnikami kompozycji, bowiem w niektórych utworach występują pojedynczo. I wtedy robi się dziwnie. Bo taka różnorodność może wskazywać, że zespół sam nie wie, co chce grać, może wskazywać, że dopiero szuka swojej drogi (a to już druga ich płyta), albo że po prostu bawi się w granie różnej muzyki, bo tak po prostu lubi. Tyle tylko, że wybierając tę ostatnią opcję, robiąc tak różnorodną muzykę, robi ją tylko dla siebie, a zatem raczej nie może liczyć na to, że trafi z nią w serca fanów. A w kwestii metalu, no cóż, może gdzieś jest, ale mnie raczej ciężko go odnaleźć, dlatego też ta recenzja została zamieszczona na stronie ArtMundus.

   Różnorodność jest spora, ale trzeba powiedzieć, że na płycie znajdują się kawałki, które mają swoje własne cechy, które tworzą pewną, w miarę zwartą całość, i które wreszcie pokazują, że zespół, gdyby tylko chciał, to spokojnie mógłby powiedzieć, że ma już swój styl. To np. takie utwory, jak „Dig Up Her Bones”, „Over You”, „A Million Suns”, czy nawet „On_On”. To klasyczny, lekko przybrudzony rock, który rzeczywiście bardzo delikatnie ociera się o hard rocka, ale przede wszystkim czerpie natchnienie z dokonań zespołów grających w latach 70. ubiegłego wieku. Taka muzyka „wchodziła” wtedy, i dobrze „wchodzi” obecnie. Coś jest w niej takiego, że natychmiast się jej poddajemy. Oczywiście nie jest to bezpośrednie odwzorowanie, stanowi ona raczej znakomitą inspirację do współczesnej, świetnie pod względem producenckim podanej muzyki zespołu.

   Ale poza tą spójną grupą kompozycji, zespół zrobił coś, czego ja akurat nie rozumiem. Może gdyby te utwory bardziej dopracowali i zrobili na swój sposób, byłoby w porządku, ale one są zbyt różne od reszty, a przez to trochę zbędne, a na pewno powodujące spore zdziwienie u słuchacza. Tak jest zwłaszcza w metallikowym „Dead Or Alive” i zrobionym pod Pink Floyd „In The Dark”. Ostatni zaś kawałek, to utwór akustyczny, gitarowy, żywcem wyjęty z płyty klasycznego gitarzysty. Fajne są wszystkie te numery, tylko co mają wspólnego z resztą, nie mam pojęcia?!

   Mogłem nie pisać o tej płycie, skoro się trochę dziwię jej układowi, ale postanowiłem to zrobić, bo jestem ciekaw, jak inni miłośnicy muzyki podchodzą do takich koncepcji tworzenia płyt. Czy ich to drażni, czy też uznają ten trend za coś nowego, wartego propagowania.

   A poza tym, tej płyty naprawdę fajnie się słucha.

Ray