ME AND THAT MAN – Songs Of Love And Death (Agora, 2017)

ME AND THAT MAN – Songs Of Love And Death (Agora, 2017)

01. My Church Is Black
02. Nightrade
03. On The Road
04. Cross My Heart And Hope To Die
05. Better The Devil I Know
06. Of Sirenes, Vampires and Lovers
07. Magdalene
08. Love & Death
09. One Day
10. Shaman Blues
11. Voodoo Queen
12. Get Outta This Place
13. Ain’t Much Loving
14. Cyrulik Jack (bonus)

Skład:
John Porter (wokal, gitara, harmonijka, banjo)
Adam Darski (wokal, gitara)
Wojtek Mazolewski (bas, kontrabas)
Łukasz Kumański (perkusja)

   Dobrze mi utkwił w głowie fakt, że podczas kilku wizyt w salonach pewnej sieci, do moich uszu dolatywały niezwykle intrygujące dźwięki, które nieodparcie kojarzyły się z dokonaniami artysty, którego bardzo sobie cenię -; Nicka Cave’;a. Przy czym, nie słyszałem, żeby Nick akurat w tym czasie miał wydać nowy album, poza tym, dały się zauważyć pewne drobne różnice, zarówno w barwie głosu wokalisty, wykorzystanego instrumentarium, wreszcie samego brzmienia. Był to niby Cave, ale jakby nie Cave. Wreszcie któregoś dnia nie wytrzymałem, podszedłem do obsługującej kasę pani i zapytałem, kogo mam przyjemność słuchać. Okazało się, że to mistrz gitarowego grania John Porter z samym wcielonym „Behemothem”;, tylko w bardziej ludzkim wcieleniu, czyli Adamem Darskim. Oczywiście ziarno intrygi zostało zasiane, musiałem poszukać w internecie, kto, co, jak i dlaczego.

   Oczywiście nie na wszystkie pytania udało mi się uzyskać odpowiedzi, ale też z czasem straciłem ochotę, by się wszystkiego dowiadywać, albowiem najważniejsza była muzyka. A ta z każdym kolejnym słuchaniem coraz bardziej wciągała. Coraz bardziej się podobała. W sumie rzadko się zdarza, żeby muzyka ewidentnie inspirowana twórczością bardzo znanego artysty, muzyka, którą z czystym sumieniem wielu mogłaby nazwać plagiatem, wywołała taką radość, takie emocje. Bo już podczas pierwszego słuchania tego krążka zapominamy o inspiracjach, tylko najzwyczajniej w świecie cieszymy się kolejnymi nagraniami. A każde z nich sprawia bardzo dużo radości. I jeszcze jedna kwestia. Od czasu wydania albumu już minęło parę miesięcy, a jednak za każdym razem, gdy słyszę tę muzykę, odnoszę wrażenie, jak by to było moje pierwsze z nią spotkanie, za każdym razem sprawia mi tę samą radość.

  Kilka razy użyłem słowa „radość”, ale to radość wynikająca z kontaktu z muzyką, bo ani wszystkie utwory, a już na pewno teksty wcale do radosnych nie należą. Aż czasami dziwnie się robi, że na jednym krążku znalazło się tak wiele smutku i melancholii, tak wiele obrazów zmagania się ze światem, tak wiele obrazów prawdziwego, nie do końca pięknego świata. Pod tym względem to też krążek podobny do krążków Cave’a. Znajdziemy sporo opisów ostrych, wręcz krzyku, niezgody na taki świat, niezgody na taki, a nie innym wpływ na ludzi ideologii i religii, ale też wiele opisów osobistego wędrowania przez świat, wędrowania przez świat rzeczywisty i świat wewnętrzny. Chociaż słyszałem, że teksty są buńczuczne, czasem może nawet oburzające, ja ich bynajmniej tak nie odbieram. Wręcz przeciwnie, czasem sam chciałbym do nich dodać jeszcze parę słów.

   Według mnie, muzykom udało się znaleźć właściwy, złoty środek, odpowiednio wyważyć muzykę, jej wyjątkowy nastrój z odpowiednio dobranymi słowami. Dlatego te utwory przemawiają, docierają głęboko. Można je interpretować na różne sposoby, ale żadną miarą nie można powiedzieć, że nie oddziałują. Stylistycznie dostaliśmy muzykę, którą najprościej można by określić jako „amerykańską”, wynika to z odpowiedniej rytmiki, sposobu śpiewania obydwu wokalistów. Znajdziemy tu wręcz klasyczne przykłady muzyki amerykańskiego południa, muzykę drogi, bluesa, southern, sludge. Duże znaczenie dla takiego jej odbioru ma też rodzaj i brzmienie zastosowanych gitar.

   I na koniec jeszcze parę słów o wokalistach. John Porter, mimo nagrania bardzo wielu płyt w tym kraju, wciąż pozostaje człowiekiem drugiego planu. Znają go i jego muzykę ci, którzy ją znać chcą, którzy ją znać powinni. A przecież wszystko, czego się dotknie jest znakomite, od „helikoptera”, przez najbardziej chyba komercyjną płytę z Anitą Lipnicką po kolejny zdecydowanie bardzie „komercyjny” projekt z Nergalem. Komercyjny w tym sensie, że nazwisko Nergala jest w Polsce znane, zatem jest szansa, że album projektu trafi pod większą ilość strzech. A przy tym wszystko, co pisze, komponuje i śpiewa John Porter jest wciąż na tym samym, wyjątkowym, wysokim poziomie. Z kolei Adam pokazuje, że… potrafi dobrze śpiewać, że wcale nie musi charczeć i wrzeszczeć do mikrofonu, bo posiada intrygujący, ciekawy głos i ową cave’owską manierę śpiewania.

   Zachęcam gorąco do posłuchania tej płyty, płyty z jednej strony buńczucznej, z drugiej zaś, po prostu pięknej.

Ray