TOMASZ CHYŁA QUINTET – Circlesongs (Polskie Radio, 2018)

TOMASZ CHYŁA QUINTET – Circlesongs (Polskie Radio, 2018)

CIRCLESONG 1
01. Early Chant
02. Blooming
03. Sycamore Trees
04. Sitters
05. Decay
06. Stanko
07. Yoshinori’s Garden
08. Still

CIRCLESONG 2
09. Coltron
10. Skeletons
11. Talisman

CIRCLESONG 3
12. Stanko II
13. Odyssey
14. Orbiting
15. Full Circle

Skład:
Tomasz Chyła – skrzypce, głos
Piotr Chęcki – saksofon
Szymon Burnos – fortepian, elektronika
Krzysztof Słomkowski – kontrabas
Sławek Koryzno – perkusja

   Ta płyta towarzyszy mi od kilku już tygodni (jak ten czas leci…), słucham jej dość często, bo znakomicie nadaje się do słuchania w takim jesiennym okresie. Bo to płyta, której w innym okresie pewnie też da się słuchać, ale właśnie teraz słucha się jej najlepiej. Bo to taka jesienna płyta. Płyta, która tworzy nastrój sama z siebie, która współtworzy nastrój wywołany jesienną aurą. To płyta, która powoduje, że zapominamy o codzienności, która „wyłącza nas z prądu”, gasi światło. To płyta, która zmusza do skupieniu się na niej, do delektowania każdym, dobiegającym z niej dźwiękiem. Takiej płyty nie da się słuchać inaczej, ona nie może „sobie grać”. Ona daje nam muzykę, której to my musimy posłuchać, na której to my musimy się skupić, my musimy jej ulec. Taka to szczególna płyta.

   Pięciu panów, znakomitych muzyków spotkało się w studiu i zaczęło grać. Wymyślili sobie, że wykorzystają system, znany z chóralistyki, któremu od lat wierny jest też sam słynny Bobby McFerrin, który uruchamia pewien temat pewnym głosem, potem dodaje następny i tak dalej, i tak dalej. To są właśnie te słynne „circlesongs”, to coś, co po polsku nazywane jest „pieśniokręgiem”, ale nawet nie znając dobrze angielskiego, da się zrozumieć, o co chodzi. Otóż wspomniani już wyżej panowie przyszli do studia i zaczęli grać owe „circlesongs”, ktoś zaczynał, podawał pewien temat, potem włączali się następni, ktoś przejmował temat, ktoś inny go przetwarzał, ktoś inny nagle postanowił dodać coś do niego, ktoś przetrzymał frazę, ktoś przyspieszył lekko rytm, a ktoś inny zasugerował jego zmianę. Gdyby taki sposób gry zastosowali muzycy o średnim talencie i średnich umiejętnościach, wyszłaby zapewne okropna kakofonia dźwięków, której nie dałoby się słuchać. Ale gdy za taki sposób gry biorą się prawdziwi mistrzowie gry improwizowanej, otrzymujemy taki właśnie album. Album z muzyką równie niedającą się przewidzieć, co piękną, album z muzyką, której ramy określa wyłącznie talent i nastrój muzyków, a jednocześnie ułożoną w fascynujące, wielobarwne, plastyczne, nieposkromione struktury. W muzykę, której opisać się nie da.

   Ten album to nie tylko jest dzieło niezwykłe z racji samych kompozycji i sposobu ich wykonania, ale to też dzieło zatrzymujące chwilę. Tę jedną, jedyną, wyjątkową chwilę, która wraz z kolejnym dźwiękiem przechodzi do przeszłości. To album, który zachowuje dla nas ten określony dzień, tę określoną porę, tę określoną dyspozycję danego muzyka. Nigdy więcej te utwory nie zabrzmią w ten sam sposób. Ich tematy, owszem mogą być zagrane raz jeszcze, ale cała reszta, absolutnie nie. I to jest ta wyjątkowa siła improwizacji. Przy czym muszę tu dodać, że zespół lubi zaskoczyć też klimatem utworów, przenosząc nas zarówno w przestrzeni (np. do Japonii), jak i w czasie (do klubów jazzowych lat 60.). I to też jest niesamowite.

   Teraz powinienem dodać jeszcze sporo przymiotników, które wyraziłyby w jakieś drobnej części mój zachwyt, moje zauroczenie tym krążkiem. Ale myślę, że to, co już napisałem wystarczy, by przekonać do podjęcia wyzwania, do podjęcia pewnego wysiłku (zaręczam, że wcale tak bardzo nie boi), by po tę płytę sięgnąć. Bo jest wyjątkowa, bo jest cudna, i do tego tak jesienna, tak nastrojowa, że… włączam ją kolejny raz.

Ray