Bartozzi Quartet w 12 on 14. Falstart na dobry początek

   Jazz Club 12 on 14 powstał ładnych parę lat temu, w międzyczasie miał przerwę i zmieniał adres. A ja się do niego wybierałem. Jak zwykle, wybierałem się, tylko dotrzeć nie mogłem. Ciągle coś stawało na przeszkodzenie, ze szczególnym uwzględnieniem dwóch elementów, o których dobrze wiadomo, czyli braku czasu i pieniędzy. Chociaż obywa elementy bardzo mi przeszkadzają w robieniu tego, co chciałbym robić, to jednak od czasu do czasu udaje mi się tak podziałać, że trafię tam, gdzie trafić zamierzałem…

   Oczekując na otwarcie pewnej wystawy, postanowiłem zajrzeć do internetu, a tam rzuciła mi się w oczy informacja o koncercie we wspomnianym klubie. Chociaż po wystawie zamierzałem iść do domu, bo ciemno, zimno i droga daleka, nagle stwierdziłem, że „nie, nie będę już odkładał tej wizyty na później”. Ponieważ nie miałem daleko, wsiadłem w tramwaj i udałem się na ulicę Noakowskiego, by pierwszy raz w życiu wejść w progi klubu, o którym słyszałem bardzo dużo i do tego samych dobrych rzeczy, dlatego to pierwsze wejście, to pierwsze wrażenie było dla mnie bardzo ważne. Ten pierwszy raz ma dla mnie, a pewnie nie tylko dla mnie, ogromne wrażenie.

   Z pewną taką nieśmiałością wkroczyłem w progi 12 on 14 i… poczułem się prawie jak u siebie. Zaskoczyło mnie to miejsce swoją specyfiką i innością w stosunku do innych klubów, w których miałem okazję bywać. Po pierwsze jest zrobione… gustownie. Tak, jest zrobione „grzecznie”, normalnie, z wyczuciem stylu. I dotyczy to właściwie wszystkiego, od kolorystyki ścian, wyglądu sceny, krzeseł i stołów, po bar i… no tak, w jednym miejscu nie byłem, ale jestem pewien, że toaleta też wygląda dobrze. Do tego ściany ozdobione są zdjęciami muzyków, ale też ta kolekcja, podzielona według autorów, jest zrobiona tak, by z jednej strony stworzyć tło, z drugiej pokazać to, co pokazać powinna. Taki styl uwielbiam, prosty, delikatny, znakomity do odbioru jazzowej muzyki.

   Poza niezwykle miłą, domową, przyjazną atmosferą samego wnętrza, niezwykle miłe było przywitanie przez jego właścicieli. Rzadko się zdarza, żeby gospodarze klubu byli z klubem związani w taki specyficzny sposób, żeby żyli w nim jak w rodzinnym domu, a do tego jeszcze zapraszali do niego gości. I witali ich wręcz od progu. Być może był to przypadek, mam jednak wrażenie, że nie, że taki sposób traktowania osób odwiedzających klub jest czymś, co wypływa z osobowości pani Katarzyny i Tomasza Pierchałów.

   Poza samą atmosferą wnętrza, istotna jest oczywiście muzyka, a tej mury klubu słyszały bardzo, bardzo dużo i to w najlepszych wykonaniach. Tego czwartku, w ramach cyklu „Thursday Heat” wystąpiła grupa, której kierownictwo sprawuje Bartozzi Wojciechowski. Muzyk, który ma za sobą współpracę z bardzo licznym gronem wykonawców bardzo różnej muzyki, od Anity Lipnickiej i Andrzeja Piasecznego po Tomasza Stańkę i Krzysztofa Herdzina. Muzyk bardzo „ostro i krótko” trzyma swój zespół, zdecydowanie krzycząc, w którą fazę danego utworu należy przejść. Momentami stwarzało to wrażenie pewnej „dyktatury”, ale w przypadku doboru materiału muzycznego, nie tylko było niezbędne, ale też dodawało pewnej „pikanterii” całemu koncertowi. A na ten wieczór czwórka muzyków (poza Bartozzim, w jej skład wchodzą: Daniel Popiałkiewicz – gitara, Adam Bieranowski – klawisze, Tomasz Mądzielewski – perkusja) wybrała materiał trudny, zarówno do grania, jak i słuchania. Postawili bowiem na kompozycje Johna Scofielda. Same tematy były niezwykle ładne, dałoby się zrobić z nich całkiem udane piosenki, ale tak sam Scofield, jak i Bartozzi nie mogli na to pozwolić, a zatem zaczęli przekształcać temat na najprzeróżniejsze sposoby. I oto właśnie chodziło, bo temat – jak to w jazzie – jest tylko punktem wyjścia, potem już wszystko zależy od talentu i umiejętności muzyków. A kwartetowi, który zagrał na scenie 12 on 14 wychodziło to całkiem nieźle.

   Celowo napisałem ostatnie słowa, albowiem zapewne byłoby jeszcze lepiej, a na pewno trochę inaczej, gdyby muzycy mogli tylko i wyłącznie skupić się na grze, a ich działania spotkały się z przychylnym odbiorem publiczności. I owszem, część publiczności nagradzała poszczególnych muzyków brawami za wykonanie kolejnych karkołomnych solówek na swoich instrumentach, niestety tylko ta część, która była zainteresowana samym koncertem, albowiem pozostała, zdecydowanie liczniejsza część… Cóż, okazało się, że pierwszy raz właściciel klubu pozwolił na połączenie koncertu z… urodzinami. I gdyby na urodziny przyszli tylko miłośnicy muzyki jazzowej, zapewne wszystko wyszłoby znakomicie, niestety chętnych do słuchania była garstka, zaś pozostała reszta gości miała po prostu ochotę, by obchodzić urodziny we „właściwy sposób”. Wydawane przez nich odgłosy niestety dość skutecznie zagłuszały muzykę, a już na pewno nie pozwalały na jej właściwy odbiór. Ta sytuacja musiała wpływać również na samych artystów.

   Nie dotrwałem do końca, w trakcie kolejnej przerwy (bo zrobiono specjalne przerwy w koncercie, żeby goście mieli okazję się napić, porozmawiać i czynić inne, niezbędne w takich sytuacjach czynności), bo i późno się już zrobiło, a i wkurzony byłem dość znacznie. Przez chwilę przebiegła mi nawet przez głowę myśl, by poprosić o zwrot pieniędzy za bilet, ale… widoczne na twarzy pana Tomasza zdenerwowanie wywołane całą sytuacją spowodowało, że zmieniłem zamiar i grzecznie wyszedłem z klubu.

   I tak to mój spóźniony wieczorek zapoznawczy z klubem 12 on 14 zakończył się swego rodzaju… falstartem. Wytrzymałem tak długo, mogłem przecież przyjść do klubu każdego innego dnia. A może wtedy byłaby tylko muzyka, byłoby tylko miło. Chociaż, kto wie… W każdym razie na pewno moja relacja byłaby inna i zdecydowanie krótsza.

Tak czy inaczej, cieszę się, że poznałem to miejsce i ich właścicieli, cieszę się, ze mogłem posłuchać świetnej muzyki w wykonaniu świetnych muzyków.

Ray

Bartozzi Quartet, klub 12 on 14 , Warszawa, 15.11.2018