Wrześniowy wypad do Rumunii, cz.1

   Gdyby jeszcze przed rokiem ktoś zapytał mnie, czyli przeciętnego w sumie Polaka, z czym kojarzy mi się Rumunia, jestem niemal na sto procent pewien, że wymieniłbym takie oto pojęcia, w takiej mniej więcej kolejności: cyganie; Drakula; Karpaty, Ceauşescu, krwawa rozprawa z przeciwnikami komunizmu w 1989 roku; były sąsiad; kraj współpracujący z Hitlerem; kraj, do którego uciekł polski rząd po wybuchu II wojny światowej; polskie „wypady”, m.in. Sobieskiego na Mołdawię, dackie początki rumuńskiego narodu. Z jednej strony sporo tego, z drugiej jednak niewiele. Żyłem sobie z taką niewielką wiedzą, z pewnymi stereotypowymi wyobrażeniami o tym narodzie, kraju, państwie aż do ubiegłego roku, kiedy kolega znający moje zainteresowanie historią i umiłowanie do oglądania zabytków, nagle zaproponował, żebyśmy się wybrali na tydzień właśnie do Rumunii. Oczywiście nie do całej, a tylko do tej jej części, która jednocześnie jest rumuńska i trochę nie jest, bo przez długie wieki podlegała wpływom innych nacji, innych państw, a mianowicie do Transylwanii, zwanej też Siedmiogrodem.

   Przezwyciężając wrodzoną niechęć do podróży, uległem pokusie i przez calusieńki tydzień oddawałem się przyjemności zgłębiania tajemnic Siedmiogrodu. Oczywiście nie wszystko udało się zobaczyć, nie o wszystkim udało się dowiedzieć, dlatego jeszcze w ubiegłym roku postanowiliśmy, że jeśli tylko zdrowie i finanse na to pozwolą, to spróbujemy powtórzyć ten wyjazd również w roku bieżącym. A jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Opisu ubiegłorocznej wizyty w Transylwanii nie udało mi się skończyć, wciąż czeka na dopracowanie, postanowiłem tym razem nie popełnić tego błędu, nie zwlekać, tylko usiąść do komputera tak szybko, jak to możliwe i opowiedzieć o tym, co widziałem, opisać krótko historię tych miejsc, aby mieć pamiątkę z tej podróży, a poprzez jej upublicznienie na blogu, być może zachęcić potencjalnych czytelników do odwiedzenia tego państwa. Bo według mnie, naprawdę warto!

   Zacznę jednak od pytania. Czy ktoś z szanownych czytelników wpadłby na pomysł, by przejechać z Warszawy (w przypadku Roberta z jeszcze dalszego miasta) do rumuńskiej Oradei, pobyć w niej przez godzinę, po czym… wrócić do Warszawy? Jestem pewien, że takich świrów było raczej niewielu. Jak się okazało – chcąc, nie chcąc – sami okazaliśmy się takimi świrkami. Mimo wcześniejszych przygotowań do wyjazdu (Robert opracował plan całego wyjazdu, a ja miałem tylko przygotować auto, by było sprawne, to znaczy oddać je do kontroli technicznej, a następnie do mechanika w razie, gdyby pojawiły się jakieś komplikacje), nasz samochód postanowił sprawić nam raczej niemiłą niespodziankę. Tuż przed granicą węgiersko – rumuńską, kiedy wróciliśmy na parking po odwiedzeniu pewnego centrum handlowego, które miało nam posłużyć w celu ulżenia naszym pęcherzom, okazało się, że nasze auto oddało się tej samej czynności, ukazując naszym oczom całkiem solidną, mokrą plamę w jego przedniej części. Nie trudno się domyślić, że miny nam lekko zrzedły, że zrobiło nam się ciut gorąco, bo ani nie mamy pojęcia skąd leci, ani nie mamy pojęcia, co dalej robić, a nawet gdybyśmy takowe mieli (a przecież nie mamy), to jak się dogadać po węgiersku. Ja umiem powiedzieć tylko forint, kocham cię i na zdrowie…

   Zamiast zawrócić, postanowiliśmy jechać dalej w kierunku granicy licząc, że może znajdziemy jakiegoś mechanika, który zechce spojrzeć na to, co dolega samochodowi i może założy jakiś „opatrunek”, zatamuje wyciek, co pozwoliłoby nam na dalsze kontynuowanie jazdy. Niestety to była sobota, więc wszystko było zamknięte, a tam, gdzie udało nam się znaleźć właściciela, ten ostatni też tylko pomachał ręką jednoznacznie dając do zrozumienia, że robić w taki dzień nie zamierza. W ramach owych poszukiwań dotarliśmy do samej, wspomnianej już wyżej Oradei. To miasto było w naszych planach, mieliśmy do niego przyjechać na dłużej jako do ostatniego miejsca na tegorocznej trasie, tymczasem okazało się, że było pierwszym i (przynajmniej w ową sobotę) ostatnim rumuńskim miastem, które w drobnej części widzieliśmy.

   Na szczęście w całym naszym nieszczęściu pan pilnujący salonu samochodowego marki, którą mam przyjemność posiadać, okazał się niezwykle miły, zadzwonił w kilka miejsc i posługując się telefonem (w takich sytuacjach internet okazuje się być niezwykle przydatny), pokazał nam, gdzie znajduje się otwarty warsztat samochodowy. Na szczęście było niedaleko, na szczęście właściciel tez okazał się bardzo miły i wziął nasz samochód na wysięgnik, pokazując nam, skąd lecie (a leciało solidnie) i rumuńsko – angielską mieszanką językową próbował nam wytłumaczyć, co się stało. Prawdę mówiąc, nawet gdyby mówił po polsku i tak nic bym z tego nie zrozumiał. Za to pojęliśmy jedno. Jazda tym autem w głąb Rumunii byłaby bez sensu, a nawet mogłaby się okazać niebezpieczna. Pan mechanik dał nam wyraźnie do zrozumienia, że samochód równie dobrze może przejechać pięć kilometrów, jak i tysiąc. Jedno jest pewne, naprawić się go szybko i tanio nie da.

   Cóż było robić, podjęliśmy jedyną – tak nam się wydawało – racjonalną decyzję: wracamy do domu! Mieliśmy nadzieję, że uda nam się chociaż dojechać do Polski, tam – w razie, gdyby auto odmówiło nam posłuszeństwa – moglibyśmy skorzystać z pomocy ubezpieczyciela. Czasami się mówi, że głupi ma zawsze szczęście. Być może byliśmy głupi, być może nie była to najlepsza i najrozsądniejsza decyzja, ale – mimo zaliczonych jeszcze po drodze dwóch spotkań z policjantami (pozdrawiam niniejszym panów z drogówki z Ostrowca Świętokrzyskiego, którzy zwrócili nam uwagę, że wysiadła nam jeszcze po drodze żarówka) – dojechaliśmy cali i zdrowi do samej Warszawy. Samochód postawiliśmy na parkingu, trochę się jeszcze „ulał” (z czasem mu przeszło), a sami poszliśmy spać.

   A rano, jak gdyby nigdy nic, zjedliśmy śniadanie, przepakowaliśmy się do innego auta i… tak, tak, wspominałem coś o świrkach… pojechaliśmy z powrotem do Rumunii.

Ray

Jak widać na zdjęciach, warto odwiedzić ten kraj nie tylko z powodu zabytków, bo pejzaże też są przeurocze!

Ciąg dalszy, dotyczący już właściwie tylko zwiedzania, w następnej części…

Relacja ukazała się pierwotnie w dniu 04.12.2017