Makis Tsitas – Bóg mi świadkiem

   Tę książkę przeczytałem w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy dwukrotnie. Pierwszy raz tuż przed latem 2018 roku, drugi raz teraz, w ubiegłym tygodniu. Powód był banalny. Po przeczytaniu jej latem nie napisałem recenzji. Miałem tak wiele pracy, że nie zdążyłem. A ponieważ jednak chciałem o niej napisać, musiałem sobie powtórzyć jej treść, bowiem nie do końca już ufam własnej pamięci. Nie ufam jej, bo upływ lat robi jednak swoje…

   Nie bez powodu też piszę o moich problemach, i nie bez powodu zależało mi na napisaniu o tej książce. Tym powodem jest bohater książki, a częściowo też i sam jej autor. Cóż nas łączy? Wiek. Tak, łączy nas to, że wszyscy jesteśmy w bardzo zbliżonym wieku (autor jest z nas najmłodszy!)

   Bohaterem książki Tsitasa jest pięćdziesięcioletni mężczyzna, mieszkaniec Aten. Raczej korpulentny, wrażliwy, trochę ciapowaty, dający się wykorzystywać, zarówno przez pracodawców, jak i kobiety. Z drugiej strony człowiek, któremu się wydaje, że zasługuje na zdecydowanie więcej, człowiek o dość ostrych, zdecydowanych poglądach (m.in. na temat kobiet i imigrantów), do tego bardzo silnie związany z religią, przy czym jej zasad też przestrzega w sposób wybiórczy.

   Pamiętam, jak w trakcie spotkania z autorem padło pytanie: czy da się takiego człowieka lubić? Czy jego postawa jest właściwa? Czy sposób postępowania wobec sióstr i kobiet, sposób wyrażania się o kobietach i migrantach da się pogodzić z jego wrażliwością, potrzebą miłości, potrzebą wykazania się w pracy, wreszcie z jego podkreślaną na każdym kroku religijnością?

   Różne były odpowiedzi. A po ponownym przeczytaniu książki utwierdzam się w przekonaniu, że nie da się udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Nie da się, a nawet się nie powinno. No przecież każdy z nas jest wielowymiarowy, bo przecież każdy z nas nie jest ideałem. Bo wreszcie winniśmy oceniać każdego człowieka nie tylko z własnej, wąskiej perspektywy. Bo inaczej ocenimy go, gdy mamy dobrą pracę, a inaczej, gdy jej nie mamy. Bo inaczej podchodzić będziemy do kobiet, do imigrantów, do religii, do układów społecznych, gdy inne będzie miejsce, a którym akurat się znajdujemy, gdy inna będzie perspektywa, z której będziemy danego człowieka obserwować.

   Zdarza nam się mieć pracę, którą lubimy, czasami wykonujemy ją tylko dlatego, że trudno znaleźć inną. Nie ma to znaczenia. Znaczenie mają dwie zupełnie różne kwestie. Wynagrodzenie i stosunki w pracy. A jestem pewien, że w większości miejsc pracy zarządzający nie są w stanie zrozumieć pracowników. Bo przecież oni mają, ich stać, oni mogą decydować. I nie interesuje ich, czy ci drudzy mają, czy ich stać, czy nie są zawaleni pracą. To albo głupota, albo cynizm. Jedno i drugie doprowadza najczęściej do zniszczenia stosunków, a wkrótce zniszczenia miejsca pracy. Ludzi odchodzą, klienci odchodzą, z trudem przychodzi się do pracy, w której spodziewać się można tylko awantur i nakładania na pracowników kolejnych zadań. Znacie to? Zapewne tak.

   A jaki można mieć stosunek do innych ludzi, w tym kobiet, gdy na każdym kroku czujemy się przez nich wykorzystywani. Jestem pewien, że wielu tak zwanych „ciapowatych ludzi” doświadczyło takich sytuacji. Zgadzamy się na wiele, pomagamy, kiedy tylko możemy i jak możemy. Ale nie daj Boże, gdy nie możemy, gdy mamy dość, gdy coś powiemy i nie tak zrobimy. Wtedy jest obraza, jest złość, jest często masa ostrych słów. Bo spora grupa ludzi tak właśnie postępuje. Im wolno, nam nie. Nie spotkaliście się z takimi sytuacjami? Zapewne tak.

   I taka właśnie i o tym właśnie jest ta książka. Pisana prostymi zdaniami, właściwie pewnymi sekwencjami zdań. Jak rodzaj pisanego naprędce dziennika. Jak wyrwane z codziennego zmagania z losem fragmenty opisów tego, co akurat się dzieje, fragmenty wspomnień, jakieś nagłe skojarzenia. Ale to wszystko składa się w przykrą, ale też bardzo prawdziwą opowieść człowieka, który swą młodość ma już za sobą, człowieka żyjącego w wielkim mieście, któremu życie nie poskąpiło różnych doznań, któremu nie udało się ustabilizować (nie założył rodziny), człowieka, który pragnie wielkiej miłości, ale z racji wieku, wyglądu, problemów z pracą, nie udało mu się ożenić.

   Powstaje zatem kolejne pytanie. Czy taki człowiek (a jest takich ludzi wszak bardzo wielu), ma prawo być niezadowolony, ma prawo być sfrustrowany, ma prawo wyrażać opinie, których być może w innych warunkach by nie wyrażał, nie wypowiadał? Ma takie prawo? Czy człowiek, który nie potrafił się odnaleźć w szalejącym neoliberalizmie, człowiek wrażliwy, do tego niewyglądający jako model z żurnala nie ma prawa do normalnej pracy, do normalnych stosunków z ludźmi, do szacunku i godności? Nie chciałbym zabrzmieć, jak jakiś nakręcony lewicowiec, a jako człowiek, który widzi, który też doświadcza podobnych sytuacji. Rozumiem ruch „żółtych kamizelek”, rozumiem liczne przykłady radykalizacji poglądów. Sam, starając się być wiernym pewnym zasadom tkwię na swojej marnej pozycji, ale kto wie, może i moja wytrzymałość kiedyś się skończy. A jak skończę, wybuchając wewnętrznie, czy zewnętrznie, któż to może wiedzieć…

   Dlatego rozumiem Chrisowalandisa, dlatego jestem w stanie w bardzo wielu kwestiach zrozumieć jego myśli, jego słowa, jego postępowanie. Oczywiście nie wszystko mi się podoba, zapewne w wielu sytuacjach zachowałbym się inaczej (oczywiście to tylko gdybanie…), ale ogólnie wiem, o czym (o kim) pisze Makis Tsitas. Bo pisze też o mnie…

   Na zakończenie muszę dodać, że Chrisowalandis czuł się twórcą, czuł się artystą, a swoją potrzebę uzewnętrznienia swojego wnętrza wyrażał w wierszach. Nie da się ukryć, że koszmarnych wierszach. Ale każdy twórca jest przekonany, że tworzy dzieła wyjątkowe. Ja też piszę i nie jestem do końca świadom własnych niedoskonałości. Jeśli tak piszę, jak Chrisowalandis, to wszystkich potencjalnych czytelników z góry przepraszam!

Ray

METRYCZKA:
Autor: Makis Tsitas
Tytuł: Bóg mi świadkiem
Tytuł oryginalny: Μάρτυς μου ο Θεός
Państwo: Grecja
Tłumaczenie: Michał Bzinkowski
Wydawnictwo: Książkowe Klimaty
Miejsce wydania: Wrocław
Rok wydania: 2018
Stron: 266