Jón Kalman Stefánsson – Smutek aniołów, WAB, Warszawa, 2015

   Biało i zimno, i wietrznie. Przeogromne, puste przestrzenie, przecięte od czasu do czasu jakimś wzniesieniem i docierające od czasu do czasu dźwięki wydawane przez wielką wodę. Wodę, która pojawić się może z każdej strony. I wielka pustka, której i tak nie widać z racji stale padającego śniegu. I zimno wszechobecne, wszechogarniające. I w tym wszystkim człowiek. W nielicznych miejscach, rozrzuconych od siebie o wiele kilometrów. Człowiek z rodziną, psem, owcami. Zamknięci na długie miesiące w jednym miejscu, z którego nawet latem (w sumie też zimnym i do tego krótkim) też raczej nie wybywają. Czy to jest w ogóle życie. Czy taką egzystencję można nazwać życiem. Pojawia się też pytanie: co powoduje, że ludzie wciąż tam mieszkają, żyją, i wcale nie mają ochoty się wyprowadzać? Ja oczywiście nie wiem, a autor książki też raczej nie udziela na te pytania odpowiedzi.

   Przyznaję, że pierwsze kilkanaście stron książki trochę mnie zniechęcało do dalszego jej czytania. Bo chociaż niby trochę się działo w zamkniętej społeczności islandzkiej osady, to jednak nie ta tyle, aby mnie wciągnąć. Jednak z czasem, kiedy działo się jakby mniej, kiedy autor skupił się na dobrą sprawę tylko na dwóch ludziach, których głównym zajęciem (poza przetrwaniem) była wędrówka przez nieprzyjazne ludziom tereny tego państwa, książka wciągała coraz bardziej, coraz mocniej. Wciągała w ten sposób, że gdzieś w środku, ciało jeszcze chciało iść dalej, wręcz gorączkowało się, by czytać dalej, a jednocześnie na plecach, w palcach czuć było coraz mocniejszy chłód. Zupełnie niechcący, czytelnik wpada w stan, w jakim znaleźli się dwaj główni bohaterowie tej książki. Ogromne zimno robiło wszystko, żeby odebrać im chęć do dalszej drogi, wewnętrzna potrzeba gnała ich do przodu. Do samiutkiego końca.

   Jak wspomniałem wyżej, dwójka bohaterów, starszy już, potężnie zbudowany Jens – listonosz i młody, wrażliwy chłopak – sierota, podejmują się misji dostarczenia listów do jednego z najtrudniej dostępnych zakątków Islandii. I to w porze, gdy nikt rozsądny nie powinien opuszczać swojego miejsca zamieszkania. A oni idą, pokonują naturę i własne cielesne możliwości. Po drodze trafiają w kilka miejsc, w których spotykają się zazwyczaj ze sporą biedą, ale też wyjątkową otwartością ludzi na innych. Otwartością, która wynika z ustawicznego braku kontaktu z innymi ludźmi, ale też ze zwykłej potrzeby udzielania pomocy innym. W przerażających z jednej strony opisach egzystowania tych ludzi odnaleźć też można ukryte między słowami motywacje ich obecności w tym miejscu. Dla nas, ludzi z zewnątrz zupełnie niezrozumiałe, ale wszak w innym miejscu się urodziliśmy, inaczej nam w duszy gra.

   Opis wędrówki dwójki mężczyzn przez Islandię jest specyficznym odbiciem naszej ludzkiej wędrówki przez życie. To przecież codzienne zmaganie się z tym, co przynosi nam świat, to zmaganie się z naturą, innymi ludźmi, wreszcie zmaganie się z samym sobą. To zmaganie się z własnymi przyzwyczajeniami, potrzebami, wyobrażeniami. To ciągła praca i drobne chwile odpoczynku, to potrzeba i idące za nią stałe poszukiwanie miłości (z ciągle podejmowaną próbą jej identyfikacji), to codzienne czynności fizjologiczne. To codzienny trud, codzienne wstawanie, padanie, podnoszenie się i ruszanie w dalszą drogę.

   A powody owej walki są różne, mogą to być czynniki zewnętrze, może to być przymus wewnętrzny, może to być potrzeba wzorowego wykonywania czynności, może to być udowadnianie swojej siły, swojej męskości. Ta ostatnia sprawa również została znakomicie poruszona przez autora. Zazwyczaj z tego rodzaju krytyką owej „męskości” spotkać się można w przypadku literatury pianej przez kobiety, lub też wkładanej w usta kobiet. Tym razem to młody człowiek zwraca uwagę dorosłemu, że niszczy swoje życie, naraża na szwank życie innych, nie jest w stanie nawiązać bliższego kontaktu z kobietą właśnie z powodu „męskości”. Pozwolę sobie zacytować krótki fragment, w którym chłopiec zdecydowanie krytykuje postawę starszego mężczyzny: „Chłopak wymachuje listonoszowi pięścią przed twarzą: gówno mnie obchodzi twoje męstwo! Ten, kto nie boi się tego dźwięku (morza – przyp.), jest po prostu głupcem. Ten, kto nie boi się, że spadnie w przepaść w taką pogodę, jest ćwokiem. Człowiekiem o wyobraźni mniejszej od glisty. Sram na twoje męstwo, sram na nie. Teraz wiem, co pastorowa miała na myśli, mówiąc, że mężczyźni są nieodpowiedzialni, a kobiety i dzieci zawsze ponoszą tego skutki. Chciała powiedzieć, że męstwo jest nie tylko głupie, ale też groźne, bo myśli wyłącznie o sobie, żeby dobrze wypaść, dla was ważne jest jedno: żeby wyjść na silnych, odważnych, nieulęknionych, stwarzać pozory, dla was od samego życia ważniejsze jest to, żeby dobrze wypaść”.

   I o tym właśnie też jest ta książka. I dobrze by było, gdyby zechcieli ja przeczytać tak zwani prawdziwi mężczyźni. Bez względu na wiek. Tylko obawiam się, że w procesie udowadniania swej męskości nie znajdą czasu na tak zniewieściałe zajęcie, jakim jest czytanie.

Ray

METRYCZKA:

Autor: Jón Kalman Stefánsson

Tytuł: Smutek aniołów

Tytuł oryginalny: Harmur Englanna

Państwo: Islandia

Tłumaczenie: Jacek Godek

Wydawnictwo: WAB

Miejsce wydania: Warszawa

Rok wydania: 2015

Stron: 358