CARAVAN – For Girls Who Grow Plump In The Night (Deram Records, 1973)

01. Memory Lain, Hugh / Headloss
02. Hoedown
03. Surprise, surprise
04. C’thlu thlu
05. The dog, the dog, he’s at it again
06. Be alright / Chance of a lifetime
07. L’auberge du Sanglier / A hunting we shall go / Pengola / Backwards / A hunting we shall go

Skład:
Richard Coughlan – perkusja, instrumenty perkusyjne
Pye Hastings – wokal, gitara
John G. Perry – bas, wokal, perkusja
Geoff Richardson – wiolonczela
David Sinclair – klawisze

   Pierwsza połowa lat 70-tych zawsze będzie się kojarzyła z najlepszymi czasami dla muzyki rockowej. Wtedy rozwinęły skrzydła takie grupy, jak Black Sabbath, Led Zeppelin, Budgie czy Deep Purple. Wtedy też swoje apogeum przeżywał art rock czy też rock progresywny. King Crimson, Yes, Genesis, czy Van Der Graaf Generator to tylko wierzchołek góry lodowej. Tylko ignorant albo ktoś wyjątkowo krótkowzroczny mógłby nie zgodzić się z faktem, że właśnie wtedy powstały najważniejsze i najpiękniejsze utwory w dziejach tego gatunku.

  Oczywiście, lata 80-te i takie zespoły, jak Marillion, Pendragon czy IQ we wspaniały sposób na nowo zdefiniowały termin progressive rock, z co im chwała. Jednak to właśnie ta pierwsza fala pozostanie najważniejsza, najbardziej inspirująca dla artystów tworzących w kolejnych dekadach. Niestety, upływający czas bywa bezlitosny dla wielu zespołów, nierzadko przy udziale innych czynników (np. brak szczęścia).

   Starsi smakosze rocka mają pewną przewagę nad nami, zwykłymi słuchaczami – znają na pamięć płyty i zespoły, o których nie mamy bladego pojęcia. Ale od czego jest internet? Jedną z jego zalet jest to, że można się w niej dowiedzieć wielu rzeczy z dowolnej dziedziny (dla przerażającej większości jest to raczej zabawka, a o poznawczych walorach tego medium ludzie zdają się zapominać).

   Tą właśnie drogą poznałem Caravan. Brytyjską grupę, założoną w 1968 roku przez jazzującego gitarzystę Pye’a Hastingsa i znanego skądinąd Davida Sinclaira, grającego na klawiszach. Oczywiście zespół wcale nie okazał się jakimś białym krukiem, sądząc po bogatej dyskografii, a także po kilku powrotach grupy na scenę. Jednak biografia zespołu nie jest tutaj ważna, lecz muzyka, która wypełnia „For Girls Who Grow Plump in the Night”, uznawany za magnum opus muzyków z Canterbury.

   Już otwierający płytę „Memory Lain, Hugh/Headloss” informuje słuchacza, że ma on do czynienia z płytą niezwykłą. Przestrzenna, trochę bluesowo zabarwiona gitara Hastingsa, wysoki, jakby senny wokal, do tego pełna rozpusta instrumentalna – poza klasycznym rockowym instrumentarium pojawiają się delikatne dźwięki fletu (modny wówczas instrument, spopularyzowany przez znanego skądinąd Iana Andersona…), Robert Hine gościnnie obsługujący syntezator, brzmi tutaj może i archaicznie, ale niezaprzeczalnie dodaje tej muzyce uroku. Mniej więcej w piątej minucie zaczyna się „Headloss”, czyli druga część utworu, jakby bardziej żywiołowa, perkusista może się bardziej wyżyć na swoim zestawie i robi się bardzo hard rockowo.

   Później mamy „Huedown”, o którym nie da się więcej powiedzieć, niż że jest to wesoły, rock’n’roll, oparty na chwytliwym riffie, wzbogacony o kongi. Następujący po nim „Surprise, Surprise” może kojarzyć się z niektórymi dokonaniami Johna Lennona, głównie ze względu na wokal. Jednak instrumentalnie jest znacznie bardziej rozbudowany. Gęsta perkusja i ciepły bas nadają mu nieco senny, rozmarzony klimat.

   Tajemniczy, psychodeliczny klimat – tak prezentuje się „C’thulu Thulu” – utwór rozpędzający się w zwrotce, by później powrócić do początkowego basowego pochodu, wzbogaconego tajemniczymi dźwiękami, kojarzącymi się z podmuchami wiatru za oknem, przeradzającymi się później w krzyk. Zdecydowanie mocny punkt płyty.
„The Dog, The Dog, He’s At It Again”, melancholijny, mający jeszcze ślady muzyki psychodelicznej może się podobać. W środku utworu pojawiają się syntezatorowe odjazdy, obowiązkowy element brzmienia w tamtych latach.
Jednak najmocniejszą częścią płyty są dwa utwory kończące płytę – drapieżny „Be Alraight” oraz wieńczący album, czteroczęściowy utwór „”L’ Auberge du Sanglier / A Hunting We Shall Go / Pengola / Backwards”. Na początku słyszymy dźwięki gitary akustycznej, do tego wiolonczela elektryczna, potem utwór rozpędza się, wtedy dopiero zaczynają się dziać muzyczne cuda. Trudno o tym pisać, takich rzeczy się słucha a nie rozwodzi nad nimi w recenzji.

   Dodam, że reedycja płyty wzbogacona jest o pięć utworów, z czego większość w swoich oficjalnych wersjach jest już znana z regularnego albumu, niemniej jednak, szczególnie polecam wspaniałą instrumentalną wersję „Be Alright / A Chance Of A Lifetime”, zwłaszcza drugą jej część.

   Pozostaje mi polecić tę płytę sympatykom progresywnego brzmienia lat 70-tych, nie stroniących od jazz rockowych dźwięków. Nie zawiedziecie się.

Marcin Müller

Recenzja ukazała się na stronie Metal Mundus w dniu 11.02.2008