Grzegorz KAPOŁKA TRIO – 5th Avenue Blues (Stowarzyszenie Gitara i Blues, 2017)

Grzegorz KAPOŁKA TRIO – 5th Avenue Blues (Stowarzyszenie Gitara i Blues, 2017)
01. Blues March
02. E tu, Bruto, contra me?
03. Blue Heaven
04. Sombrero
05. Na zawsze
06. Glisso bluesso
07. 5th Avenue Blues
08. Jungle Blues
09. Slowly, baby, slowly
10. Silesian Love
Skład:
Grzegorz Kapołka (gitara)
Dariusz Ziółek (bas)
Irek Głyk (perkusja)
gościnnie:
Maciej Lipina (wokal)

   Dużo dobrego słyszałem o Grzegorzu Kapołce, posłuchałem na YT dostępnych nagrań, ale nie miałem okazji posłuchać w całości pełnej płyty tego muzyka. Aż pewnego jesiennego dnia w swojej skrzynce pocztowej znalazłem kopertę z… zapisanym na niej nazwiskiem Grzegorza Kapołki. Zdębiałem i ucieszyłem się jednocześnie. Bardzo chciałem posłuchać tej płyty, o której zresztą zamieściłem kilka informacji na stronie. Intrygowało mnie, jaką muzykę przyniesie ten nowy album. Oczywiście jeszcze przed otrzymaniem albumu, przyporządkowałem muzykę pana Grzegorza do bluesa, do tego wiedząc, że pochodzi ze Śląska, moja wizja tego krążka była dość jednoznaczna. Przed oczami stanął mi Krzak, Dżem, bracia Skrzekowie. 

   Ponieważ spodziewałem się określonej muzyki, zatem z przyjemnością zasiadłem na sofie, przygotowałem picie, notes do robienia notatek i… już pierwsze słuchanie pozbawiło mnie tego komfortu. Myślę, że tego samego doznali liczni, inni słuchacze tej płyty. Bo tak na dobrą sprawę już pierwszy utwory pozbawia złudzeń, że dostaniemy klasyczną, śląsko – bluesową płytę. Już pierwsze kompozycje pokazują, że bluesa, owszem, jest całkiem sporo, ale nie tylko bluesa, a już na pewno nie tylko w jego „klasycznej” wersji. Celowo nacisk kładę na pierwsze utwory, bo w drugiej części płyty, jest trochę spokojniej, właśnie klasyczniej. Ale początek to prawdziwa petarda między oczy. To znakomite połączenie wspomnianego już bluesa z jazzem i prog rockiem. To kwintesencja nieokiełznanej wyobraźni muzyka – kompozytora, to uzewnętrznienie jego niebywałego talentu i możliwości technicznych. 

   Najpierw zdębiałem, ten eklektyzm mnie z jednej strony zaintrygował, ale z drugiej pomyślałem, że przecież nie jest możliwe, aby tak wytrawny muzyk sklecił płytę, na którą składają się aż tak różnorodne w stylu i klimacie kompozycje. I kiedy kolejny już raz trochę dziwiłem, a jednocześnie napawałem niesamowitymi dźwiękami, jakie dobiegały do mnie z głośników, przeczytałem… tytuł albumu. I wtedy wszystko stało się jasne, a poza dotychczasowymi wyobrażeniami, jakie zrodziły mi się w głowie, nagle przed oczami ukazały mi się ściśle określone obrazy. Nie odwzorowałem sobie dokładnie Piątej Alei, bo nigdy tam nie byłem i pewnie nie będę, ale od czego wyobraźnia. Od czego obejrzane filmy i przeczytane książki. 

   A do tego jeszcze ta muzyka. Włączenie płyty równoznaczne jest z wyjściem z auta/ metra/ autobusu i wejściem w uliczny gwar. Każdy kolejny utwór pokazuje przeogromne bogactwo, przeogromną różnorodność społeczną i kulturową tego miejsca. Trafiamy w zgiełk, uliczne gonitwy, przekomarzania się i kłótnie. Podziwiamy wystawy i robimy zakupy. Stajemy, by przyjrzeć się żebrzącym bezdomnym i obserwujemy oddalającą się limuzynę jakiegoś bogacza. Zerkamy w górę i spoglądamy z pod nogi. Wszędzie się coś dzieje. Patrzymy przed siebie i zerkamy do tyłu, bo z każdej strony coś nas atakuje. Dźwiękiem, smagnięciem powietrza, mniej lub bardziej przyjemnym dotykiem. Wędrujemy przed siebie i zatrzymujemy się, by choć przez krótką chwilę zastanowić się nad fenomenem tej ulicy, fenomenem tych ludzi, nad fenomenem życia. 

   Oczywiście nie musi to być od razu Piąta Aleja w Nowym Jorku, równie dobrze można sobie wyobrazić jakieś inne, równie różnorodne, równie wielobarwne, zapchane miejsce w jakimkolwiek innym mieście. Wszystko zależy od naszej wyobraźni, której muzyka pana Grzegorza bardzo, ale to bardzo pomaga.

  Nie podejmę się rozłożenia każdego utworu na czynniki pierwsze, bo nie jestem specjalistą. Muzykę odbieram uczuciowo, strona techniczna mniej do mnie przemawia. Ale spróbuję chociaż pokrótce opisać, jak ja odbieram każdy utwór. Wszystko zaczyna się od bluesa, nowoczesnego bluesa, z ostro brzmiącą gitarą. To nie jest blues usypiający, to blues pobudzający. To wspomniane przeze mnie otwarcie, wyjście na specyficzny świat 5th Avenue. Na uwagę zasługuje perfekcyjna partia gitary, świetne partie basu i perkusji, które już w tym pierwszym numerze pokazują, że nie zamierzają stanowić tylko tła dla popisów gitarzysty, ale są pełnoprawnym, równorzędnym partnerem. Drugi numer jeszcze bardziej potwierdza to spostrzeżenie, albowiem to kawałek zbudowany na linii basu, który nie tylko nadaje rytm, ale jest kręgosłupem i ciałem tej kompozycji, który nie tylko tworzy to ciało, ale jeszcze je „ubiera” według własnego gustu (ciekawe solo). Gitara najpierw delikatnie próbuje wejść w bliższy kontakt, kręcąc się wokół basu, czasami nawet lekko bierze górę, ale… znów odpuszcza. Rodzaj miłosnego uniesienia? Być może. Numer trzeci to lekkie zwolnienie, lekka zmiana nastroju. Bo już poznaliśmy moc ulicy, teraz zaczynamy szukać jej wnętrza, próbujemy zagłębiamy się w tych, którzy na niej funkcjonują. Wchodzimy w rytm życia tych, którzy po niej nie pędzą ku swoim światom, ale tych, którzy na niej żyją. A panowie zapodają nam na płycie lekko swingujący, bujający utwór z ładną melodyjką. 

   Lekko rozanieleni, zapatrzeni gdzieś w głąb nas samych trafiamy nagle na jakąś… rozróbę. Trudno powiedzieć, czy to walczą na słowa i pięści członkowie jakichś gangów, czy może trafiliśmy na dość ostrą wymianę słów między kochankami. To „najdziwniejszy” utwór na płycie, ale też najbardziej oryginalny. Mocny, zdecydowany, intrygujący, rodzaj zabawy sprawnych instrumentalistów. Po tej chwili szaleństwa dostajemy tę wyczekiwaną klasykę, śląskiego bluesa w środku amerykańskiego miasta. Piękny to numer, niezwykle ciepły, poruszający. Maciej Lipina zaśpiewał tak, jak to robi na co dzień, z przekonaniem, z charakterystyczna manierą. Tak, jak lubimy. Aczkolwiek transakcentacja mnie – jak zwykle – trochę drażni. Może kiedyś się przyzwyczaję, chociaż wątpię…

   Jak wspomniałem, doszliśmy do połowy albumy i zaczyna się grzeczniej i delikatniej. Co bynajmniej nie oznacza, że nijako. O nie. Bo wciąż w każdym kawałku coś się dzieje, bo w każdym instrumentaliści pokazują, że granie jednego motywu przez cały utwór nie leży w ich naturze. Najpierw dostajemy klasycznego, lekko bujającego bluesa, ze świetną partią gitary (aczkolwiek zastanawiam się, czy to tylko ja mam dziwne skojarzenia ze słynnym „Pepe wróć”…) i kolejnym solo basu., który ponownie bierze na siebie przywództwo w kolejnym utworze. Gitara sobie tylko lekko plumka, nadając utworowi specyficznego klimatu. Ósmy numer zaczyna się ciężej od wcześniejszych, ale po chwili zaczyna się ładny, rozbujany numer, wzbogacony piękną, spokojną, delikatną melodią zagraną na harmonijce przez Ireneusza Dudka. 

   I na koniec dwa ostatnie numery, na wyciszenie, mające na celu pozostawienia nas z pewną nostalgią, wzruszeniem. Są wręcz opisem stanu, kiedy oglądamy zdjęcia z miejsca, w którym byliśmy. Najpierw otrzymujemy taki lekko „skradający się” numer, lekko swingujący, w którym gitara momentami przypomina grę na… pile, ale w którym swoją obecność zaznacza też perkusista. I wreszcie numer ostatni, akustyczny. Koniec.

   Koniec płyty. Ale nie koniec jej oddziaływania. Bo jej muzyczna zawartość zostaje na dłużej. Bo w głowie zostaje spacer po Nowym Jorku, bo zostają fragmenty melodii, ciekawych zagrywek gitary, zostaje klimat. „5th Avenue” to krążek, do którego chce się wracać, albowiem za każdym razem przenosi słuchacza w inny wymiar. I za każdym razem cieszyć się jej zawartością.

Ray