U2 – Songs Of Experience (Island Records, 2017)

U2 – Songs Of Experience (Island Records, 2017)

01. Love Is All We Have Left
02. Lights Of Home
03. You’re The Best Thing About Me
04. Get Out Of Your Own Way
05. American Soul
06. Summer Of Love
07. Red Flag Day
08. The Showman (Little More Better)
09. The Little Things That Give You Away
10. Landlady
11. The Blackout
12. Love Is Bigger Than Anything In Its Way
13. 13 (There Is A Light)

Skład:
Bono (wokal)
The Edge (gitara, klawisze)
Adam Clayton (bas)
Larry Mullen (perkusja)

   Kiedy człowiek ma tyle lat, co ja, to nawet gdyby nie chciał, to nie miał szans, by nie poznać muzyki tego zespołu. Bo było jej dużo nawet wtedy, gdy innej muzyki wcale za dużo nie było. I bardzo dobrze, że była i to w dużej ilości, bo odkąd pamiętam, muzyka U2 zawsze była wyjątkowa. Bardziej mi pasowała lub mniej, ale nigdy nie zeszła poniżej poziomu wyznaczonego już przez pierwsze albumy zespołu. Do dziś cenię je przeogromnie, do dziś uznaję je za niezwykle ważne zarówno dla rozwoju światowej muzyki rockowej, jak i dla mojej własnej muzycznej edukacji. Bo trudno mi sobie dzisiaj wyobrazić braku zarówno debiutanckiego „Boy”, następujących po nim „War”, „October” i dwóch najbardziej do mnie przemawiających, czyli „The Unforgettable Fire” i mistrzowskiego „The Joshua Tree”. To były albumy, wobec których nie dało się przejść obojętnie, bo poruszały zarówno wyjątkową muzyką, jak i zarówno zdecydowanymi, jak i lirycznymi tekstami. Zespół grał ostrego rocka, ale potrafił zachwycić też świetnymi balladami, umiejętnie łączył rocka z elementami dobrego popu, energię z melancholią, zaś we wspomnianych już tekstach: miłość z czasami dość ostrymi poglądami na kwestie społeczno – polityczne.

   Moje związki uczuciowe z grupą rozluźniły się w latach 90., kiedy zespół zaczął poszukiwać nowych dróg, penetrując obszary, które nie do końca mi odpowiadały. Owszem, zdarzało mi się usłyszeć jakieś pojedyncze utwory z kolejnych płyt, ale nie miały one już tej siły, ani nie zachęcały do zapoznania się z całymi albumami. Ale przyszedł wreszcie taki moment, gdy zarówno muzycy U2, jak i ja – już choćby z racji wieku (a są ciut starsi ode mnie) potrzebujemy wyciszenia. Kiedy sprawy tego świata przestają już tak bardzo angażować (aczkolwiek Bono wciąż się udziela), kiedy nabiera się dystansu do wszystkiego, ale za to można ponownie inaczej patrzeć na świat. Można znów spokojnie odkrywać takie pojęcia, jak prawda, dobro, piękno, miłość.

 I to ostatnie pojęcie wydaje się dominować w tekstach Bono na nowym albumie grupy. A owe teksty uzupełnione są przez odpowiednio dopasowaną do nich muzykę. Nie ma znaczenia, co powstało pierwsze, ważne jest, że uzupełniają się doskonale. Właściwie cały album jest zbiorem grzecznych, milusińskich utworów, zespół rzadko sięga po rockowy warsztat, tworząc raczej popowe kompozycje. Ale niech nikogo nie zmylą te słowa. Bo mimo wspomnianej grzeczności i delikatności, muzyka U2 nie jest mdła,czy nijaka. To zbiór utworów, z których każdy zasługuje na uwagę, każdy obdarzony jest ciekawą melodią, znakomicie zaaranżowany, każdy jest utworem z przesłaniem.  

   „Songs Of Existence” to album dla ludzi wyciszonych lub tych, którzy tego wyciszenia potrzebują. To płyta dla ludzi, którzy lubią i potrafią docenić ciekawe kompozycje i oryginalne aranże. Bo w tych z pozoru prostych utworach kryją się pokłady interesujących melodii, zagrywek gitary, basy, perkusji, licznych ozdóbek. Ważne jest jednak, by słuchać tej płyty w spokoju, najlepiej kilka razy (to akurat przychodzi bez problemów), by za pierwszym razem chłonąć same melodie, później skupić się na tekstach i ich interpretacji przez wokalistę, wreszcie wsłuchać się w poszczególne utwory, we fragmenty utworów, w partie pojedynczych instrumentów. I wtedy odkryje się wyjątkowy świat wrażliwości i umiejętności technicznych muzyków U2.

   Płyta jest w sumie bardzo równa, melancholijna, działająca na uczucia, momentami wręcz hipnotyzująca. Stylistycznie sięga od rocka (najmocniejszym kawałkiem jest „American Soul”) po bardzo delikatne, popowe utwory, jak np. w „The Showman (Little More Better)”. Ale w każdym z tych numerów czuć ducha grupy, słychać charakterystyczne dla ich muzyki elementy (gitara, wokal), chociaż podane zostały w trochę inny, delikatniejszy sposób.

   Ja słucham tego krążka od paru tygodni, za każdym razem z tą samą, nieodpartą przyjemnością.

Ray