Chłopcy – reż. Robert Gliński

   Kiedy człowiek nie może trafić do teatru, teatr przychodzi do niego. Bardzo rzadko oglądam telewizję, bo czasu mi brakuje, a i sama oferta TV nie za bardzo do mnie przemawia. Jeszcze do niedawna starałem sie pamiętać o poniedziałkowych spektaklach Teatru Telewizji, ale od kiedy zaczęło się przekładanie spektakli, a potem pojawiły się spektakle historyczno – martyrologiczne, w ogóle przestałem przeglądać program telewizyjny. Nie twierdzę, że te spektakle były złe (nie mogę tak twierdzić, bo ich nie widziałem), natomiast nie miałem ochoty ich oglądać ze względu na ich tematykę. Bowiem tej tematyki mamy wokół siebie tak dużo, że zaczyna brakować dystansu, zaczyna ona przytłaczać całą resztę. A ja chciałbym sztuk obyczajowych, psychologicznych i zwyczajnych komedii, w których przecież też powiedzieć można i o ojczyźnie, i o patriotyzmie, i o różnorakich postawach ludzkich. Czasami nawet lepiej i bardziej przekonująco, niż w teatralnych paradokumentach.

   Wstęp mi się napisał ciut za długi, więc już przechodzę do meritum. Otóż w jeden z ostatnich poniedziałków ubiegłego roku zostałem poinformowany, że wieczorem ma się pojawić w Teatrze TV nowe, tegoroczne przedstawienie „Chłopców” Stanisława Grochowiaka. Nie miałem zatem wyboru, musiałem “na wariata” zrobić wszystko, co musiałem zrobić przed godziną dwudziestą pierwszą, by zasiąść przed telewizorem i… czerpać. Bo z tego tekstu można czerpać i czerpać. A jak by było mało samego tekstu, to jeszcze można było podziwiać znakomitą grę prawdziwie krakowskiej „śmietany” (śmietanka to zdecydowanie za mało) aktorskiej.

   Myślę, że większość miłośników teatru i dramatu zna tę sztukę, ale w skrócie opowiem. W zakładzie dla starszych osób, prowadzonym przez zakonnice, mieszka m.in. szóstka bohaterów tej sztuki: pięciu mężczyzn i kobieta. Każdy z nich ma za sobą swoją historię życia, swoje doświadczenia, swój pogląd na świat i miejsce, w którym obecnie się znajdują. Każdy ma inny stosunek do panującego w zakładzie stylu życia. Jak na facetów przystało, panowie od czasu do czasu lubią lekko poszaleć (zresztą nie dotyczy to tylko facetów…), racząc się np. alkoholem, który wywołuje w nich też różne reakcje. Nad nimi czuwa matka przełożona (znakomita Elżbieta Karkoszka), która z racji wieku, doświadczenie i pewnej drobniutkiej przypadłości… patrzy na te wybryki starszych panów przez palce. Jak w każdej instytucji, poza lekko naginającą zasady szefową, jest też tu klasyczna postać osoby wyzutej z wszelakiego wręcz człowieczeństwa, za to wierna regulaminowi w stu procentach – siostra Maria (Anna Karwan), która jest prawdziwym zakładowym cerberem, który nie znosi sprzeciwu i ma tendencje do kierowania zakładem ostrą ręką.

   Chociaż pensjonariusze są zbliżeni do siebie wiekowo, to jednak i tu panuje pewna hierarchia, panowie różnią się też wykształceniem, wykonywaną wcześniej pracą, a przez to też stosunkiem do rzeczywistości, w której się obecnie znajdują. Józef Kalmita to typ spokojnego człowieka – intelektualisty, który dla świętego spokoju godzi się na zastana rzeczywistość, jego przeciwieństwem jest z kolei Pożarski (Marian Dziędziel), który wszem i wobec głośno wypowiada swoje negatywne nastawienie do panujących w zakładzie reguł. Mamy tu też wrażliwego profesora, który chciałby żyć ideami (Tadeusz Kwinta), i dwójkę mężczyzn, z których jeden Jo-Jo (Edward Linde-Lubaszenko), były kościelny (chociaż zdarzają mu się próby wchodzenia w dyskurs z Pożarskim), raczej bez nadmiernego zaangażowania przyjmuje zastaną rzeczywistość, a drugi – Smarkul (Andrzej Grabowski), prosty człowiek zrobi wszystko, co mu zasugerują inni. Jedyna kobieta w tym gronie, hrabina de Profundis (Urszula Popiel), próbuje odgrywać grzeczną panią wobec sióstr, a przy tym lubi trochę poszaleć, i męskie towarzystwo zdecydowanie jej nie przeszkadza.

   To nie wszyscy bohaterowie tej sztuki. Jest bowiem jeszcze pani Kalmitowa, młodsza od męża, aczkolwiek też już w odpowiednim wieku kobieta, która umieściła męża w zakładzie chcąc dalej prowadzić aktorską karierę, a dopiero, gdy ta kariera zaczyna się załamywać, postanawia zabrać męża z zakładu, by tym razem – gdy obawia się, że zostanie samotną kobietą – zacząć się nim na swój własny sposób opiekować.

   Sztuka jest zatem zbiorem bardzo różnych postaw ludzkich. Postaw wobec siebie, wobec innych ludzi, wobec świata i panującego w nim porządku, wreszcie postaw wobec instytucji, w której akurat przyszło im żyć. Nie jest trudno dokonać podmiany zakładu na przykład na… państwo. Mamy zatem uległych i tych, co się stawiają, tych, którzy powoli robią swoje i tych, którzy głośno krzyczą, a ostatecznie ulegają władzy. Mamy odważnych i tchórzy, biernych i aktywnych. Na postawy wobec instytucji, nakładają się postawy wobec innych ludzi, dążenie do władzy nad nimi, potrzeba prestiżu, bycia podziwianym, próby zawłaszczania, jak i kompletnej, bezmyślnej uległości. Jednym zdaniem – cała gama ludzkich postaw, znakomity zestaw ludzkich zalet i przywar.

   Sztuka powstała w 1964 roku, jej autor miał wtedy zaledwie trzydzieści lat, ale stworzył dzieło niezwykle dojrzałe, dzieło, które z dystansem, z humorem pokazuje więcej, niż wspomniane na początku “ciężkie” sztuki, która dociera zdecydowanie mocniej i głębiej. I coś, co najbardziej boli, to świadomość, że tak było, tak jest i prawdopodobnie tak będzie. Że świat się zmienia tylko „na zewnątrz”, zmienia się nam cywilizacja, ale ludzie pozostają sobą, wciąż pozostają takimi samymi ludźmi.

METRYCZKA:
tekst: Stanisław Grochowiak
reżyseria: Robert Gliński
scenografia: Monika Wanura-Kurosad
kostiumy: Zofia de Ines-Lewczuk
muzyka: Zygmunt Konieczny
obsada: Anna Dymna, Marian Dziędziel, Andrzej Grabowski, Melania Grzesiewicz, Elżbieta Karkoszka, Tadeusz Kwinta, Edward Linde-Lubaszenko, Urszula Popiel, Anna Radwan, Jerzy Trela

premiera: 17.12.2018
foto ze strony Teatru TV