Jan Kanty Pawluśkiewicz w Galerii Katarzyny Napiórkowskiej

  Powiedziałem to autorowi podczas wernisażu, powtórzę te słowo i tutaj. Dla mnie od wielu już lat kwintesencją krakowskiej specyficznej, „baranowej” muzyki jest muzyka tworzona przez dwóch krakowskich twórców. Są nimi Zygmunt Konieczny i Jan Kanty Pawluśkiewicz. Obaj tworzą tak oryginalne, specyficzne, niezwykle rozpoznawalne i bardzo charakterystyczne kompozycje, oscylujące wokół muzyki filmowej i oratorium, śpiewanej poezji i muzyki teatralnej, muzyki popularnej i tak zwanej poważnej.

   Kiedy dowiedziałem się, że 24.10.2018 r. w Galerii pani Katarzyny Napiórkowskiej odbędzie się wernisaż wystawy pana Jana Kantego, oczywiście musiałem tam być. Pamiętałem dobrze, że mistrz ukończył architekturę, wiedziałem, że zajmuje się sztukami plastycznymi, a właściwie jedną, i – jak wszystko, co robi – bardzo oryginalną sztuką, ale jakoś sama nazwa owej sztuki, czyli żel-art, nie do końca do mnie przemawiał. Nie szukałem zatem dzieł plastycznych, skupiałem się na dziełach muzycznych, bo tych pan Jan Kanty stworzył bez liku, i bez względu na to, czy były to piosenki dla Marka Grechuty, własne pieśnio-piosenki (np. ze znakomitego albumu „Consensus”), czy było to przecudne „Nieszpory ludźmierskie”, czy „Harfy Papuszy”, zawsze były to utwory niesamowite, oryginalne, wyjątkowe i do głębi poruszające.

   Nawet jeśli nie szukałem plastycznych prac pana Jana, to same częściowo do mnie trafiły za sprawą antologii dzieł Jana Kantego Pawluśkiewicza, wydanej parę lat temu przez Polskie Radio. To właśnie na tych krążkach pojawiły się niezwykle barwne, trochę bajkowe, trochę „wycinankowe” stworki, które natychmiast przyciągały uwagę. To dzięki tym płytom zacząłem przyglądać się działalności plastycznej wybitnego kompozytora. Ostatnio miałem wreszcie możliwość zobaczenia ich na wystawie. A oglądane bezpośrednio, na wyciągnięcie ręki robią zdecydowanie większe wrażenie niż na reprodukcjach, o internecie już nie wspominając.

   Tworzone na czarnych (najczęściej, ale nie tylko) podkładach przy pomocy żelowych długopisów, wzbogacanych pastelami, czasem akwarelom po prostu porażają prawdziwą, nieokiełznaną feerią barw, niezwykle wyrazisty kontrast między ciemnym tłem a porażającymi oczy świetlistymi kolorami, powodu niewypowiedziane doznania, jest przepięknym zaproszeniem do cudnego, czarownego, tajemniczego świata. Autor czasami sugeruje, podpowiada drogi, którymi możemy się poruszać po tym świecie, podaje wskazówki, które mogą jeszcze mocniej poruszyć naszą wyobraźnią. Ale można te obrazy odbierać na swój własny sposób, bez sugerowania się tytułami, może je odbierać na bardzo poważnie, ale można się nimi po prostu cieszyć, przy odrobinie fantazji można poczuć się niczym dziecko w cyrku, czy na niezwykle kolorowym jarmarku. Przypomnijcie sobie własne reakcje! Prawda, że były wyjątkowe, niezwykłe, być może jedyna w naszym, później zazwyczaj bardzo poukładanym życiu.

   Nie mogłem się powstrzymać, musiałem zapytać twórcę, czy te prace powstają pod wpływem chwili, czy ręka sama coś robi, z czego potem autor wydobywa określone (najczęściej miejsce) pejzaże, czy owe różnego autoramentu stwory. Pan Jan, jak przystało na architekta, czy twórcę wymagających pełnej precyzji dzieł muzycznych, potwierdził, że w jego przypadku ma miejsce owa perfekcja, że każde dzieło jest starannie przemyślane, dopracowane w szczegółach, a jednym z istotnych powodów tych działań jest nie tylko chęć stworzenia określonego obrazu, ale… możliwości żelowych długopisów, które nie dają się mieszać, a co za tym idzie każda praca musi być wcześniej odpowiednio zaplanowana. I kiedy przyjrzymy się tym pracom z bliska zobaczymy, ile włożone w nie pracy, jak dokładnej ręki potrzeba, by wyszły tak precyzyjne, dokładne, piękne obrazy, które spokojnie mogą się kojarzyć zarówno z witrażami (zwłaszcza, gdy obserwuje się je z daleka), czy mozaikami (gdy studiuje się je z bliska).

   A sam wernisaż był niezwykle miły, przyjacielskim wręcz spotkaniem, podczas którego wymienione zostały wszystkie zasługi mistrza na polu szeroko rozumianej kultury i sztuki, ale też nie zabrakło licznych żartów. Bo trudno otwierać taką kolorową wystawę na poważnie, chociaż i „smutasy” znajdą w pracach artysty coś dla siebie.

   Mam nadzieję, że zarówno po tej warszawskiej, po wielu już wystawach w Polsce, Słowacji i – jak określił sam autor, cieszącej się średnim zainteresowaniem – wystawie w Parlamencie Europejskim (niestety polityka nie kojarzy się z kolorem i radością, a szkoda…), prace autora trafią pod jeszcze liczne strzechy, by radować oczy oglądających.

Ray