Katarína Zemková – Transformacje – Instytut Słowacki, Warszawa

   Chociaż próbuję zmusić się do pisania o swoich wrażeniach zaraz po przyjściu z wystawy do domu, to jednak nie udaje mi się tego robić. I nie jest to tylko wynik braku czasu, czasami po prostu nie umiem tak „na szybko, na świeżo” zebrać myśli, ułożyć sobie wszystkiego w głowie tak, jak chciałbym przekazać potencjalnym czytelnikom. Zatem odkładam pisanie, by… w natłoku różnych zajęć powoli zapomnieć o tym, co tak naprawdę w danej wystawie mnie poruszyło.

   Tym razem jeszcze pamiętam, tym razem jeszcze zdążyłem napisać przed zamknięciem wystawy, zatem krótko opiszę moje wrażenia, zachęcając wszystkich, aby jak najszybciej dotarli do Instytutu Słowackiego w Warszawie, albowiem prezentowana w nim wystawa, zatytułowana „Transformacje” naprawdę warta jest zobaczenia. I to warta z dwóch powodów.

   Ten pierwszy, to same obrazy. Od razy zaznaczę – abstrakcyjne (może poza obrazami prezentującymi motyle i ćmy). Nie poruszające innowacyjnością, raczej nawiązujące do wielu twórców tego rodzaju sztuki. Ale też trudno przecież w tym zakresie odkryć coś nowego, poza tym czerpanie (nie odwzorowywanie) z najlepszych to zarówno przyjemność, jak i wręcz obowiązek. A słowacka artystka Katarína Zemková wiedzę na temat współczesnej sztuki ma – jak widać – szeroką. I co ważne, potrafi ją przełożyć na swój własny język.

   Można próbować nadawać jej pracom jakieś pseudofilozoficzne przesłania, można opisywać ją używając górnolotnych słów, ale jestem pewien, że dużo lepiej, a na pewno szczerzej i otwarciej zabrzmią słowa: „one coś w sobie mają”. To nie są tylko plamy, kreski, czy linie. One w takim ułożeniu, w takim natężeniu kolorystycznym, w takim nawarstwieniu farby po prostu przemawiają. Jak przemawiają? Oczywiście do każdego je oglądającego inaczej. Mogą zabierać w dziwne, nieznane, pozaziemskie światy, mogą wręcz przeciwnie, kojarzyć się ze ściśle określonymi miejscami na ziemskiej kuli. Czy będzie to łąka, czy pejzaż industrialny to już będzie zależało od skojarzeń, od wrażliwości obserwującego.

   Chociaż w aurze kilku z nich  wyczuwa się jakiś niesprecyzowany rodzaj zimna, niepokoju, to jednak zdecydowana większość przywołuje w głowie miłe wspomnienia, wywołuje niezmiernie przyjemne skojarzenia…

   Wpływ na takie właśnie postrzeganie tych prac może mieć  – i prawdopodobnie ma – to, w jaki sposób zostały wykonane. Bo ze zdecydowanej większości emanuje specyficzne ciepło, bo wyczuwa się miękkość faktury, sprężystość, jasność, głębię. Już pierwsze zetknięcie oczu z pojedynczym obrazem wprowadza nas w pewien poznawczy dysonans. To malarstwo olejne? Niby tak, ale jakieś inne, jakieś zanadto oleiste… Przyznaję, że ręka sama wręcz kieruje się w stronę obrazu, by dotknąć, poczuć, spróbować. Odnieść można wrażenie, że palec utopi się w ciepłej, płynnej farbie. I nie ma się co dziwić takim wrażeniom, bowiem to nie malarstwo olejne, ale przy użyciu wosku.

   Sztukę malowania płynnym woskiem nazywa się enkaustyką. Jej początków należy szukać już w starożytnej Grecji. Później trochę o niej zapomniano, ale na szczęście są artyści, którzy po nią sięgają. A do tego jeszcze potrafią wyczarowywać niezwykłe fantastyczne obrazy.

   Na zakończenie muszę dodać, że w niesamowity klimat wystawy wprowadziła zebranych w IS w dniu 14.06.2018 r. miłośników sztuki, piękna, oryginalna muzyka. Albowiem młoda pianistka (jak poznam nazwisko, to w tym miejscu wpiszę…) zagrała „Trzy mazurki na fortepian” Wojciecha Kilara. Dla mnie to była wielka niespodzianka, bowiem nie słyszałem wcześniej tej kompozycji (2006 r.). Chociaż to były mazurki, to trudno było nie wyczuć charakterystycznej dla twórczości kompozytora, lekko góralskiej nuty…

Ray